Quantcast
Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest Wt sie 05, 2025 11:17



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 92 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1 ... 3, 4, 5, 6, 7  Następna strona
 Nawróceni na katolicyzm... 
Autor Wiadomość
Post 
Nie masz racji Necromancer, wielu nawraca sie przed śmiercią...
Rudolf Hess, Jacek Kaczmarski, Aleksander Małachowski, prof. Tadeusz Kotarbiński, Oscar Wilde i inni...
Czesto te informacje o nawróceniu nie wychodza na jaw, bo to sprawa prywatna...


Wt lis 21, 2006 13:26
Post 
Rudolf Hess nie tylko się nawrócił ale przyjął wyrok śmierci.


Wt lis 21, 2006 13:30
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz paź 19, 2006 7:51
Posty: 744
Post 
Teresse napisał(a):
Nie masz racji Necromancer, wielu nawraca sie przed śmiercią...

Miałem na myśli zadeklarowanych ateistów, takich z przekonania, a nie ludzi, którzy nie chodzili do kościoła z lenistwa.

Cytuj:
prof. Tadeusz Kotarbiński

Jeszcze żyją jego uczniowie, którzy mogą potwierdzić, że tak nie było. To jest kolejny dowód na to, że nie należy wierzyć w bajki opowiadane przez katolików o nawróceniach.

Cytuj:
Czesto te informacje o nawróceniu nie wychodza na jaw, bo to sprawa prywatna...

Łatwo oskarżać ludzi, którzy nie mogą się już bronić.

_________________
ateista


Wt lis 21, 2006 13:37
Zobacz profil

Dołączył(a): Cz wrz 21, 2006 18:43
Posty: 923
Post 
A ja się z Tobą nie zgodzę, Necro.

W chwili śmierci naturalne jest, że człowiek się boi (jeśli nie wmówił sobie, że jest spoko, bo trafi do nieba lub w inny sposób pogodził się z nią). W strachu przestaje myśleć analitycznie, rozsądnie, na nic nawet najmocniejsze postawy moralno/filozoficzne - może się chwycić ostatniej deski ratunku "a nuż jednak ten Bóg jest, co mi szkodzi spróbować?". Taki zakład Pascala.

Ateista leżący na łożu śmierci, otoczony muzłumanami, którzy powtarzają coś o Allahu też może pomyśleć "cholera, a może ten Allah faktycznie istnieje, jak oni o tym tak mówią?" (pamiętaj, myślenie się w strachu wyłącza) i nawróci się "w ostatniej chwili" na Islam - na wszelki wypadek ;)

Zasadniczą kwestią jest tu motyw nawrócenia. W takim przypadku (jak też podejrzewam w przypadku Castro) jest to strach przed śmiercią, niepogodzenie się z odejściem. Nie jest to objawienie, nagła łaska Chrystusa itp., tylko chwytanie się brzytwy.

_________________
Obrazek

gg 3287237


Wt lis 21, 2006 15:20
Zobacz profil
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz paź 19, 2006 7:51
Posty: 744
Post 
_Big_Mac_ napisał(a):
A ja się z Tobą nie zgodzę, Necro.

W chwili śmierci naturalne jest, że człowiek się boi (jeśli nie wmówił sobie, że jest spoko, bo trafi do nieba lub w inny sposób pogodził się z nią). W strachu przestaje myśleć analitycznie, rozsądnie, na nic nawet najmocniejsze postawy moralno/filozoficzne - może się chwycić ostatniej deski ratunku "a nuż jednak ten Bóg jest, co mi szkodzi spróbować?". Taki zakład Pascala.

Polecam przeczytanie platońskiego Fedona. Tam znajdziesz ideał śmierci człowieka rozumnego.
Tylko człowiek słabego umysłu i nieprzekonany dałby się omamić przed śmiercią zakładem Pascala, który jest przecież całkowicie błędny i nieprzekonujący. Mam nadzieję, że nie rozmawiamy o sytuacji w której ktoś jest oszołomiony lekami, bądź z innego powodu nie w pełni władz umysłowych.
Powiedz mi jaki człowiek przekreśliłby jedną głupią deklaracją dorobek całego swojego życia, o który walczył i za który pewnie nie raz cierpiał? Kto by się wyparł siebie i wszystkiego czego dokonał, co sądził dla jakiś mrzonek o aniołach i fantastycznych przyjemnościach przyszłego życia?

Cytuj:
Zasadniczą kwestią jest tu motyw nawrócenia. W takim przypadku (jak też podejrzewam w przypadku Castro) jest to strach przed śmiercią, niepogodzenie się z odejściem. Nie jest to objawienie, nagła łaska Chrystusa itp., tylko chwytanie się brzytwy.

Jakie chwytanie się brzytwy? Przecież i tak umrze i tak umrze. Wierzący też boją się śmierci, co więcej boją się dużo bardziej niż niewierzący, gdyż oczekują na sąd oraz wyrok. Większość też spodziewa się też raczej spędzić jakiś czas w piekle aż zostaną oczyszczeni, a zatem boją się kary. Ateista nie boi się taki rzeczy, gdyż jego po prostu nie dotyczą.
Co więcej ateiście łatwiej się pogodzić ze śmiercią. Nie jest to bowiem jakaś kara za grzech pierwszych rodziców, ale naturalny bieg rzeczy, porządek natury, której człowiek jest częścią. Dlatego niewierzącemu łatwiej śmierć zaakceptować. Dla wierzącego śmierć to stan nienaturalny, gdyż Bóg stworzył ludzi nieśmiertelnych, choroby ani śmierci nie znających. Dopiero w skutek grzechu śmierć zawitała na świat.

_________________
ateista


Wt lis 21, 2006 19:30
Zobacz profil

Dołączył(a): Cz wrz 21, 2006 18:43
Posty: 923
Post 
Mówisz o ideałach a ja o ludziach pokroju Castro :)

Oczywiście, że ideał smierci człowieka rozumnego zakłada, że nie porzuci on poglądów, które kształtowały jego całe życie, w ostatniej chwili ze strachu. Ale wraz z wiekiem, ubywa sił. Zauważ, że największy odsetek głębokiej religijności jest wśród ludzi starszych (patrz "moherowe berety"), czyli właśnie tych, którzy zdaja sobie sprawę z bliskości śmierci.

W skrajnych sytuacjach, a za taką uważam zbliżającą się śmierć, ideały często idą w odstawkę. Ba, nawet logiczne myślenie i zdrowy rozsądek idzie w odstawkę.

Co do tego, czy łatwiej zaakceptować śmierć wierzącemu czy ateiście, uważam, że religia nie ma wpływu. Człowiek zawsze będzie się bał, jak przyjdzie co do czego. To naturalny, zwierzęcy wręcz instynkt i filozofowanie ma tu niewiele do rzeczy. Chyba, że ktoś jest fanatykiem pokroju terrorysty samobójcy, ale tu też nie do końca działa relgia, bardziej pranie mózgu o podstawach religijnych.

_________________
Obrazek

gg 3287237


Wt lis 21, 2006 20:31
Zobacz profil
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz paź 19, 2006 7:51
Posty: 744
Post 
_Big_Mac_ napisał(a):
Mówisz o ideałach a ja o ludziach pokroju Castro :)

Ale Castro poświęcił dużo dla swoich poglądów. To jego życie. Choć szczerze, to skąd mam wiedzieć, może i jest wierzący w końcy wychowywany był przez jezuitów.

Cytuj:
Oczywiście, że ideał smierci człowieka rozumnego zakłada, że nie porzuci on poglądów, które kształtowały jego całe życie, w ostatniej chwili ze strachu. Ale wraz z wiekiem, ubywa sił. Zauważ, że największy odsetek głębokiej religijności jest wśród ludzi starszych (patrz "moherowe berety"), czyli właśnie tych, którzy zdaja sobie sprawę z bliskości śmierci.

moherowe berety to ludzie, którzy skończyli najwyżej cztery klasy szkoły powszechnej przed wojną. to już kononowicz stoi na wyższym poziomie intelektualnym.

jeśli jednak chodzi o słuchaczy radia maryja to nie są sami starzy ludzie. przekrój wiekowy jest taki sam jak w każdej innej grupie fundamentalistów religijnych. tak przynajmniej wynikało podobno z badań.

Cytuj:
W skrajnych sytuacjach, a za taką uważam zbliżającą się śmierć, ideały często idą w odstawkę. Ba, nawet logiczne myślenie i zdrowy rozsądek idzie w odstawkę.

wiesz moim zdaniem jeśli nie jest to sytuacja w której człowiek nie jest w pełni swoich władz poznawszych, to człowiek raczej myśli jaśniej w obliczu śmierci i szybciej. choć zgodzę się, że pewnie są ludzie o wyjątkowo słabym charakterze, którzy na perspektywę rychłej śmierci reagują histerią, paniką oraz poważną depresją. no ale depresja nie wchodzi w rozpatrywane przez nas przypadki, bo ogranicza władze umysłowe człowieka.

Cytuj:
Co do tego, czy łatwiej zaakceptować śmierć wierzącemu czy ateiście, uważam, że religia nie ma wpływu. Człowiek zawsze będzie się bał, jak przyjdzie co do czego. To naturalny, zwierzęcy wręcz instynkt i filozofowanie ma tu niewiele do rzeczy. Chyba, że ktoś jest fanatykiem pokroju terrorysty samobójcy, ale tu też nie do końca działa relgia, bardziej pranie mózgu o podstawach religijnych.

religia to pranie mózgu. czasem mniejsze czasem większe. zwierzęcy instynkt też mówi, że czas umierać. to naturalne. a to że każdy się śmierci boi trudno zaprzeczyć, ale nie każdy tak samo reaguje.

_________________
ateista


Wt lis 21, 2006 20:46
Zobacz profil

Dołączył(a): Śr lip 05, 2006 16:42
Posty: 4717
Post 
Cytuj:
wiesz moim zdaniem jeśli nie jest to sytuacja w której człowiek nie jest w pełni swoich władz poznawszych, to człowiek raczej myśli jaśniej w obliczu śmierci i szybciej. choć zgodzę się, że pewnie są ludzie o wyjątkowo słabym charakterze, którzy na perspektywę rychłej śmierci reagują histerią, paniką oraz poważną depresją. no ale depresja nie wchodzi w rozpatrywane przez nas przypadki, bo ogranicza władze umysłowe człowieka.

Mam wrażenie, że rozpatrujesz tylko jakieś gwałtowne przypadki np.wypadek kiedy człowiek uświadamia sobie, że nie zostało mu dużo czasu.Różnie to w takich wypadkach bywa, często brakuje nawet czasu na teologiczne rozważania...
Śmierć to jednak bądź co bądź naturalny proces prędzej czy puźniej każdy z nas tego doświadczy a to "puźniej" oznacza często całe lata starości czy np.od zdiagnozowania choroby w których wiesz, że śmierć się zbliża ale jednocześnie masz mnóstwo czasu na rozmyślania tym więcej, że nie pracujesz możliwe też, że jesteś dość samotny do strachu przed śmiercią dochodzi pragnienie towarzystwa,poczucia wspólnoty i chęć zapełnienia czymś swojego nagle pustego życia wszystkie te pragnienia może zaspokoić religia-kościół dlatego ludzie często na starość odnajdują wiare
czy to znaczy, że są słabi?

W pewnym sensie każdy w ich wieku jest słaby...


Wt lis 21, 2006 21:41
Zobacz profil
Post 
Czas wznowić ten wątek... :)

MAGDI ALLAM- nawrócony na katolicyzm z islamu...

Muzułmański dziennikarz Magdi Cristiano Allam, który przyjął z rąk Benedykta XVI chrzest w Kościele katolickim ujawnił, że papież odegrał kluczową rolę w jego nawróceniu. W wywiadzie dla argentyńskiego dziennika „La Nación” Allam powiedział, iż stało się tak pomimo, że nigdy przed chrztem nie miał możliwości osobistego spotkania z Ojcem Świętym. Po raz pierwszy i jak dotąd jedyny spotkał się z nim podczas chrztu w bazylice św. Piotra w Watykanie.

55-letni Allam, który jest wicedyrektorem włoskiego dziennika “Corriere della Sera” wyjaśnił, że jego nawrócenie było „drogą stopniową i powolną”. Od dziecka miał on kontakt z katolicyzmem, gdyż chodził do włoskich szkól katolickich w Kairze: najpierw do przedszkola, prowadzonego przez siostry zakonne, a potem do kolegium salezjanów, których był pupilem. Pozwoliło mu to poznać od wewnątrz „rzeczywistość religii katolickiej”. Jednak nie te doświadczenia były czynnikami, który skierowały go ku nawróceniu, lecz pogróżki pod jego adresem, które zaczął otrzymywać po krytycznych pytaniach skierowanych pod adresem islamu oraz osoba papieża Benedykta XVI.

Od 2003 r. Allam zaczął zastanawiać się nie tylko nad ekstremizmem i terroryzmem islamskim, ale także nad islamem jako religią, gdyż „ekstremiści i terroryści robili to, co robili, w imię islamu”. Analizując Koran i myśl Mahometa odkrył w nich „głębokie dwuznaczności, które pozwalają usprawiedliwić przemoc i terroryzm”.

Jednocześnie znał wielu katolików, z którymi odczuwał wspólnotę wartości. Jako dziennikarz śledził też działalność Benedykta XVI i uległ fascynacji jego myślą, która opiera się na nierozdzielności wiary i rozumu. „Zawsze mnie fascynował ten papież, gdyż jest nie tylko wielkim człowiekiem wiary, ale także wielkim człowiekiem rozumu. Myślę, że wiele zawdzięczam papieżowi, nie tyle jego wierze, ile jego rozumowi, jego zdolności do podejmowania wyzwań na obszarze rozumu”.

Allam wyznał, że nigdy nie prosił o to, by być ochrzczonym przez papieża. Przez rok spotykał się prywatnie z bp. Rino Fisichellą, rektorem Uniwersytetu Laterańskiego. To z nim rozpoczął „drogę duchową inicjacji do sakramentów chrześcijańskich”. W trakcie tego przygotowania pojawiła się możliwość chrztu z rąk Benedykta XVI.

(...)

Jego zdaniem mamy obecnie do czynienia z operacją mającą na celu zdyskredytowanie go, „aby zaatakować papieża”. Uważa jednak, że podejmując decyzję o ochrzczeniu nawróconego muzułmanina Benedykt XVI świadomie wybrał względy wiary, a nie dyplomacji czy polityki. Dodał, że jego chrzest stał się świadectwem dla licznych muzułmanów we Włoszech, którzy zostali chrześcijanami, ale „żyją nową wiarą w ukryciu, ponieważ się boją”.
pb (KAI/ACI) / Buenos Aires

Katolicka Agencja Informacyjna

źródło

Obrazek


N gru 28, 2008 0:35
Post 
Dariusz Michalczewski "Tiger" przystąpił do Sakramentu Spowiedzi i przyjął Sakramenty: bierzmowania i małżeństwa...

Cytuj:
Wczorajszy dzień był bardzo ważny dla Dariusza Michalczewskiego (41 l.). Słynny "Tiger" przyjął bierzmowanie i już nic nie stoi na przeszkodzie, aby wziął ślub kościelny z ukochaną Basią Imos (29 l.).

Tuż przed godz. 17 w kościele parafialnym św. Andrzeja Boboli w Gdańsku gromadzą się tłumy. Za chwilę arcybiskup Tadeusz Gocłowski (78 l.) będzie celebrował tu podniosłą uroczystość, udzieli bierzmowania 141 osobom. Wśród nich słynnemu "Tigerowi", byłemu mistrzowi świata w boksie. Darek przyjechał ze swoją Basią. Wspierała go też przeszczęśliwa mama Maria (62 l.) oraz Tomasz Wolsztyniak, przyjaciel z dzieciństwa, dziś kolega z fundacji Darka "Równe szanse", którego bokser poprosił o bycie świadkiem.

Darek zasiada w pierwszej ławce. Trwa msza, nadchodzi wyczekiwany przez niego moment - abp Gocłowski podchodzi do słynnego boksera, czyni znak krzyża na jego czole, kładzie rękę na jego głowie. Widać, jak w wielkim skupieniu Dariusz Michalczewski przyjmuje sakrament, głośno wypowiada imię, które wybrał podczas bierzmowania: - Bogusław. To po ojcu.

Potem były mistrz świata z setkami obecnych w kościele ludzi przyjął komunię świętą.

- Czuję się wspaniale. Jestem wzruszony, wierzę w Boga. Może byłem grzesznikiem, ale przez wszystkie te lata rozmawiałem z Bogiem. Chodziłem do kościoła, ale nie czułem się dobrze. Zazdrościłem tym, którzy szli do komunii. Ważne są biznesy, ale najważniejsza jest wiara, która pomaga w życiu i w pracy - powiedział "Tiger" "Super Expressowi". Bokser od dawna przygotowywał się do tej podniosłej uroczystości, chodził na nauki, przedwczoraj pierwszy raz od wielu lat był u spowiedzi.


Obrazek


Cz kwi 16, 2009 9:36
Post 
Paddy Kelly z zespołu Kelly Family- obiekt westchnień tysięcy dziewczyn, wstąpił do zakonu...

Tu opowiada o powrocie do wiary:

Cytuj:
KATH.NET: Paddy, od pewnego czasu przyznajesz się do wiary katolickiej, kiedy do tego doszedłeś i co było powodem?

PADDY: Moja rodzina zawsze była katolicka. Mój ojciec spędził w młodości cztery lata u Jezuitów. Moja mama też była bardzo wierząca, ale bardziej dla siebie, bardziej skrycie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat poprzez sławę i to całe zamieszanie wokół nas stały się dla nas ważniejsze inne wartości. Zostaliśmy po prostu odwróceni od tego, co naprawdę istotne.

Niecałe trzy lata temu przeżywałem silny kryzys osobisty. Rozstałem się wtedy z moją dziewczyną i na nowo nie mogłem pogodzić się ze śmiercią mamy. W każdym razie zacząłem czytać Biblię, później kupiłem sobie nawet Koran. Miałem też znajomą, która dobrze znała się na buddyźmie. Po prostu szukałem. Podstawowymi pytaniami były: Skąd pochodzę? Co tu robię? Dokąd idę? Próbowałem znaleźć na nie odpowiedz.

Kiedyś późnym wieczorem trafiłem w telewizji na program dokumentalny o znanym miejscu pielgrzymek Lourdes. Odczułem to jako znak i czułem się tam magnetycznie przyciągany. Dwa, trzy dni później pojechałem z moimi dwiema siostrami do Lourdes i spędziłem tam cztery dni. Wzięliśmy tam udział w pełnym programie. Kupiłem sobie różaniec i zacząłem się modlić. Przeżyłem tam kilka głębokich doświadczeń. Dla mnie to było coś takiego, jakby Matka Boża zaszczepiła w mojej duszy nasienie, a z pomocą modlitwy i sakramentów moja wiara rosła krok po kroku.

Później pojechałem jeszcze z dwa, trzy razy do różnych klasztorów we Francji i Austrii, by pogłębić moją wiedzę. Dzisiaj wiem, że życie bez Boga jest jak gitara bez futerału: najpierw robi się rysa, potem pęknięcie i prędzej czy później gitara (dusza) rozpada się. Bóg stał się teraz centrum w moim życiu. Wszystko pozostałe ma wartość drugorzędną. Trwało trochę czasu, zanim poznałem Jezusa. Czułem bardzo mocną więź z Maryją i to Ona mnie do Niego poprowadziła. Do piosenki "Thanking Blessed Mary" szukałem tekstu prawie cztery miesiące i dopiero, gdy poznałem Jezusa, napisałem ostatnią zwrotkę.

KATH.NET: Jak wygląda twoja wiara w życiu codziennym?

PADDY: Próbuję żyć przesłaniami z Medjugorje, konkretnie to znaczy: Msza Święta, czytanie Biblii, różaniec, comiesięczna spowiedź i post dwa razy w tygodniu.

KATH.NET: Jak właściwie dotarłeś do Medjugorje i jak ważne to było dla Twojego życia religijnego?

PADDY: Latem 2000 r. Pojechałem z moim rodzeństwem: z Jimmy'm i Barby na pielgrzymkę. Najpierw pojechaliśmy do południowej Francji, a potem trzy różne osoby zaprosiły nas do Medjugorje. Przez trzy, cztery dni braliśmy udział w festiwalu młodzieżowym, jedno popołudnie spędziliśmy z Ojcem Jozo Zovko, który nam powiedział, że powinniśmy tu przyjechać z resztą naszej rodziny. Pomyśleliśmy o sobie jak o swego rodzaju pomoście dla pozostałych. I tak się zaczęło z Medjugorje.

Jesienią był tam jeszcze mój ojciec z Jimmy' m, a teraz w marcu pojechaliśmy całą rodziną, później jeszcze byliśmy na festiwalu młodzieży początkiem sierpnia.

KATH.NET: W 2000 r. byłeś również na obchodach Światowego Dnia Młodzieży w Rzymie. Czy byłeś tu po raz pierwszy?

PADDY: Już w 1995 r. byliśmy na Europejskim Spotkaniu Młodzieży w Loretto. Śpiewaliśmy tam dla Papieża i młodzieży. W 2000 r. byliśmy z Jimmy'm w Rzymie jako pielgrzymi prywatnie.

KATH.NET: Jakie znaczenie ma dla Ciebie Papież? Jak oddziaływuje na Ciebie?

PADDY: Jan Paweł II jest dla mnie czymś podobnym do gwiazdy, która prowadziła Trzech Króli do Betlejem. Dawniej gwiazdy były punktem orientacyjnym dla statków, by nie zboczyły z kursu. Papież jest dla mnie taką gwiazdą. Spotkaliśmy Go w 1995 r. w Loretto. Jego oddziaływanie jest niesamowite. Gdy stoi się blisko Niego, odczuwa się niezwykle silną obecność Ducha Świętego. Lourdes było dla mnie nawróceniem a w Rzymie podczas Światowego Dnia Młodzieży przy bramie Vergata złożyłem swoje życie w ręce Boga. Przeszedłem tam na klęczkach i powiedziałem tylko: Totus tuus ( cały Twój ). To był dla mnie "Step of faith" , krok zaufania. Od tego czasu wszystko szło już raczej z górki.


Wcześniej nie rozumiałem, dlaczego powinno się mówić Bogu "tak" . Teraz to lepiej rozumiem. Matka Teresa powiedziała, że świętość zależy od naszej woli i łaski bożej. W Rzymie spróbowałem powiedzieć "tak" nie stawiając warunków. To jest po prostu fantastyczne. Teraz próbuję robić to każdego dnia, próbuję - jak mówi matka Teresa - 24 godziny na dobę "żyć z Bogiem, dla Boga i do Boga". Nie jestem teologiem ani filozofem, ale w Biblii jest napisane: "Każde drzewo poznaje się po jego owocach" (Łukasz 6,44). Do tej chwili owoce te - które widzę w samym sobie - są bardzo pozytywne. Niebo jest moim celem, sakramenty i modlitwa są środkami do tego celu. Najszybciej dochodzi się do celu, gdy przekaże się ster Bogu.

KATH.NET: Parę miesięcy temu dałeś koncert w Linz (Austria) i zaangażowałeś się w "Akcję Ewa" (akcja przeciw przerywaniu ciąży) organizowaną przez "Jugend für das Leben" ("Młodzież dla życia"). Dlaczego to zrobiłeś? Co oznacza dla Ciebie usunięcie ciąży?

PADDY: Dla mnie jest to największa zbrodnia, jaką popełnia ludzkość. Problemem jest fakt, że ten proceder jest legalny i że wiele ludzi myli dzisiaj pojęcia "legalny" i "dobry". Jeśli są wojny i inne katastrofy, podczas których umiera wiele ludzi, mówi o tym cały świat, ale o milionach nienarodzonych dzieci, które co roku są zabijane w najokrutniejszy sposób, prawie nic nie słychać. To jakieś szaleństwo.

KATH.NET: Przyznajesz się teraz bardzo otwarcie do swojej wiary. Jakie jest Twoje przesłanie dla fanów, którzy nie są wierzący i myślą, że może zmyślasz albo że Ci odbiło?

PADDY: Dla mnie to jest coś podobnego, jak wtedy, gdy się człowiek zakocha. Natychmiast chciałoby się o tym wszystkim powiedzieć. Wiara jest czymś bardzo intymnym. O swojej seksualności też nie rozmawia się z każdym. Dlatego często jest trudno o tym mówić, żeby nie stracić zbyt dużo ze swej intymności. Łatwiej mi o tym śpiewać. Widzę, jak generacja pragnie zdobyć to, co ja już znalazłem. To jest Bóg, to jest prawda, to jest miłość. To wszystko nadaje życiu sens, gdy się to odkryje. To jest jak skarb, który ja już znalazłem. Będę jednak dopiero wtedy zadowolony, gdy będę mógł dzielić ten skarb z innymi.

KATH.NET: Co można powiedzieć komuś, kto poprzez Twoje wyznanie zaczyna szukać Boga?

PADDY KELLY: Polecam czytanie Biblii, modlitwę i wyjazd do Medjugorje. Jeśli teraz ktoś nie ma pieniędzy, żeby pojechać do Medjugorje, może zacząć modlić się w domu. W Biblii i modlitwie znajduje się wszystkie odpowiedzi na pytania dotyczące życia, być może nie zawsze takie, jakich byśmy sobie życzyli, ale jakie są dla nas najlepsze. Bóg wie, czego potrzebujemy. Musimy się tylko przed Nim otworzyć i prosić Go, by spełniła się Jego wola. Matka Teresa powiedziała: Każdy człowiek stworzony jest z miłości, a po to, by kochać i być kochanym. Bóg jest miłością. (1 Jan 4,16).

KATH.NET: Dziękuję za rozmowę.


żródło:kath.net

Obrazek


So kwi 18, 2009 11:23
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz wrz 25, 2008 21:42
Posty: 16060
Post 
W innym wywiadzie Paddy powiedział, że bynajmniej nie przestał myśleć o muzyce, i od czasu wstąpienia do zakonu napisał mnóstwo piosenek, oczywiście obracających się wokół tematu wiary. Jedną z nich zaśpiewał niedawno w Medjugorie - można obejrzeć i posłuchać tutaj: http://www.truveo.com/Paddy-Kelly-Br-Jo ... 1712967456 - i przekonać się, że głęboka wiara wcale nie prowadzi do utraty talentu :)

_________________
I rzekłem: «Ach, Panie Boże, przecież nie umiem mówić, bo jestem młodzieńcem!» Pan zaś odpowiedział mi: «Nie mów: "Jestem młodzieńcem", gdyż pójdziesz, do kogokolwiek cię poślę, i będziesz mówił, cokolwiek tobie polecę. (Jr 1, 6-8)


So kwi 18, 2009 11:43
Zobacz profil
Post 
Cytuj:
Z Janem Budziaszkiem, perkusistą zespołu Skaldowie, który w roku 1984 przeszedł przemianę duchową, zmieniając radykalnie swoje życie, organizatorem koncertu ewangelizacyjnego "Jednego Serca. Jednego Ducha" w Rzeszowie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Pana ojciec był znanym mistrzem budowlanym. Jak to się stało, że nie poszedł Pan w jego ślady, tylko zainteresował się poważnie muzyką?

- W moim domu rodzinnym grało się bez przerwy. Mój ojciec grał na akordeonie, na skrzypcach, na mandolinie. Właściwie wszystkie uroczystości rodzinne wyglądały w ten sposób, że przychodziła bardzo duża rodzina (tata miał pięć sióstr i brata, mama - dwie siostry i brata) i cały wieczór się śpiewało. Potem, jak już zacząłem trochę odrastać od ziemi, gdy miałem dziesięć lat, zacząłem uczyć się gry na akordeonie. Po niedługim czasie akompaniowałem tym wszystkim śpiewom w domu. Proszę sobie wyobrazić, że od małego marzyłem, żeby pójść do szkoły muzycznej, natomiast zdarzyło się zupełnie inaczej. Po latach dowiedziałem się od mamy, że gdy kończyłem szkołę podstawową, ojciec codziennie wieczorem klęczał na kolanach i modlił się, bym nie poszedł do szkoły muzycznej, ponieważ zawód muzyka - nie wiem, dlaczego - kojarzył mu się z knajpą, alkoholem i podejrzanymi kobietami, i chciał mnie przed tym uchronić. Nie spędziłem więc ani pięciu minut w szkole muzycznej, a objechałem kulę ziemską i grałem z najwybitniejszymi muzykami jazzowymi świata. Będę grał do końca życia, bo takie powołanie przepisał mi mój lekarz - Pan Bóg.

Jakie więc wartości wyniósł Pan z domu rodzinnego?

- W latach 70. XX wieku byłem już po trzech czy czterech nagranych płytach długogrających. Byłem wielką gwiazdą w Polsce, ale jak szliśmy z moim ojcem przez Rynek w Krakowie, to na dziesięciu ludzi, którzy się nam kłaniali, ośmiu kłaniało się jemu. Byli to zazwyczaj wybitni profesorowie, a on był przecież prostym robotnikiem, układającym im kafelki w łazienkach. Dlaczego tak się działo? Dlatego że ojciec, gdziekolwiek wchodził ze swoją robotą, wnosił do niej wielką miłość, był artystą. Dzisiaj zatraciło się trochę rozumienie pojęcia artysty. Artysta to wcale nie znaczy tylko muzyk, tancerz, malarz czy aktor, ale artysta w swoim fachu - to ktoś jedyny, niepowtarzalny, napędzający miłością swój produkt, który zostawia dla następnych pokoleń. Ojciec nie żyje już wiele lat, a niektóre roboty wykonane przez niego jeszcze przed wojną trwają do dziś. Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, pracowałem jako pomocnik u mego taty - nosiłem piasek, wapno, cement. Powtarzał mi: "Jeżeli cokolwiek robisz w swoim życiu, nieważne, czy zamiatasz ulicę, czy jesteś kimś ważnym, rób to tak, jakby to była ostatnia szansa w twoim życiu. Jeżeli to, co robisz, napełnisz miłością, to każdy człowiek, który się z tym zetknie, zostanie tą miłością zarażony i ludzie nie pozwolą ci umrzeć z głodu, bo zawsze będzie na ciebie zapotrzebowanie. Liczy się tylko to, co zostanie po nas dla następnych pokoleń".

Czy od początku myślał Pan o perkusji?

- A skąd. Zanim skończyłem szkołę podstawową, rodzice posłali mnie do Młodzieżowego Domu Kultury na Krowoderską w Krakowie, bym opanował dobrze grę na akordeonie. Instruktor, który prowadził klasę akordeonu, prowadził również młodzieżowy big-band.
Raz dał mi do ręki saksofon, innym razem klarnet, trąbkę, chciał zobaczyć, z którym instrumentem najlepiej sobie radzę. Testując kolejny instrument, posadził mnie za bębny. Był to rok 1956, miałem wtedy 11 lat.

I do tej pory jest Pan wierny tym bębnom?

- Tak zostało. Od roku 1961 grałem w kilku krakowskich zespołach, a później dołączyłem do Skaldów. Sam nie wiem, jak to się stało, ponieważ jedyną muzyką, o której marzyłem, był jazz.

Między innymi grał Pan ze Stańką...

- Ze Stańką, Kisielewskim, Namysłowskim, Muniakiem, Menclem, dwa lata ze Śmietaną, z którym odbyłem najwspanialsze tournée po czterdziestu uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych. Codziennie przez cztery miesiące graliśmy z inną amerykańską orkiestrą i z wieloma wspaniałymi muzykami jazzowymi.

Jak więc trafił Pan do Skaldów?

- Skaldowie powstali w październiku 1965 roku, a ja dołączyłem do nich w październiku 1966 roku. Przed nimi grałem w zespole Dżamble, później ze Stańką oraz w zespole Szwagry. Z Andrzejem Zielińskim spotkałem się już w szkole podstawowej. Przychodził do Młodzieżowego Domu Kultury, żeby pograć muzykę rozrywkową. W szkole muzycznej przy ul. Basztowej, w której się uczył, było to zabronione. Tak się zaczęła nasza znajomość. Gdy w 1966 roku pojawiły się pierwsze niepokoje w zespole Skaldowie, były przepychanki składowe, zgłosili się do mnie bracia Zielińscy i zaproponowali mi pracę. Szczerze mówiąc, tylko jedna rzecz imponowała mi wówczas u Skaldów. Byli już wtedy po dwóch filmach i wygranym festiwalu w Opolu. Miałem wówczas 21 lat, grałem w krakowskich zespołach, a tu nagle pojawiła się szersza perspektywa grania - większe koncerty, autografy, nagrania płyt w studiu w Warszawie. To mi wówczas imponowało i dałem się wciągnąć do zespołu, w którym już pozostałem. Dzisiaj dopiero dojrzewam do muzyki Andrzeja. W latach 80. miałem siedmioletnią przerwę, grałem wówczas z Marylą Rodowicz, z grupą Pod Budą i w różnych formacjach jazzowych.

Sukcesy Skaldów przypadły na czasy głębokiej komuny. Czy muzyka dawała Panu specyficzne poczucie wolności?

- Tak było. Poza tym pojawiły się podróże zagraniczne, na które sam bym sobie nie mógł pozwolić, i jeszcze mi za to płacili. Byłem w Krakowie rozchwytywanym perkusistą. W wielu krakowskich klubach studenckich grało się bez przerwy. Teraz są tam didżeje, którzy puszczają muzykę mechaniczną, a my codziennie graliśmy na żywo.

Kiedy zaczęła się Pana przemiana duchowa?

- Moja przemiana rozpoczęła się w 1984 roku. Podobno był to rok odkupienia, było bardzo dużo nawróceń na całej kuli ziemskiej. Ponieważ żona miała na głowie dom, dzieci i pracę, a ja cały czas podróżowałem, to żeby ją odciążyć, przynajmniej na miesiąc zabierałem dzieci na wakacje. Mieliśmy wykupiony na stałe pokój w Chałupach na Helu. W tamte wakacje żona jednak postanowiła pojechać razem z dziećmi. Poszedłem w lipcową niedzielę na Mszę św. do mojego kościoła parafialnego w miasteczku Akademii Górniczo-Hutniczej i usłyszałem, że wychodzi krakowska pielgrzymka na Jasną Górę, i jest prośba do mieszkańców parafii, by odstąpili trochę podłóg dla pielgrzymów, którzy dzień wcześniej przyjadą do Krakowa. Pomyślałem, że mam duże mieszkanie, a jestem teraz sam, więc co mi zależy. I zgłosiłem się. Zatrzymała się u mnie grupa 17 Niemców. Od razu poprosili, żebym zaprowadził ich na grób Siostry Faustyny. Zrobiłem mądrą minę i powiedziałem: "Oczywiście". Pomyślałem sobie: "Kurczę, słyszałem, że jest to gdzieś w Krakowie, ale gdzie? Nie mam pojęcia!". Oni jechali 1300 km z Münster, aby mnie zaprowadzić do Łagiewnik, gdzie mam tylko kilka przystanków tramwajem. Przez cztery dni razem modliliśmy się i zwiedzaliśmy Kraków. W końcu w dniu, w którym wychodziła krakowska pielgrzymka, zacząłem się z nimi żegnać. Ponieważ mieli bardzo dużo bagaży, postanowiłem ich odprowadzić pod Wawel, gdzie na Bernardyńskiej włożyliśmy ich plecaki na samochody. Znów zacząłem się z nimi żegnać, lecz usłyszałem jakiś wewnętrzny głos: "A może poszedłbyś z nimi jeszcze na Mszę Świętą?". Zostałem więc na Eucharystii. Na dziedzińcu zamkowym było kilka tysięcy młodzieży z gitarami, szybko mi się udzieliła radosna atmosfera. Pomyślałem więc, że po Mszy św. przejdę jeszcze kawałek z pielgrzymką przez miasto. Byłem tylko w klapkach na bosych nogach, tak jak chodzę po mieszkaniu, i w podkoszulku. Nie wiem, jak to się stało, że przeszedłem z pielgrzymką 27 kilometrów i znalazłem się z nią na pierwszym noclegu w Smardzowicach.

Poszedł więc Pan na pielgrzymkę przypadkowo?

- Tak. Ktoś dał mi koc, żebym przespał się w stodole. Rano, gdy się obudziłem, nie wiedziałem, gdzie jestem. Ponieważ prawie codziennie śpię w innym hotelu, mam taki zwyczaj, że zanim wstanę, zawsze zastanawiam się, na którą stronę wstaję dzisiaj, bo w hotelach zwykle łóżka są różnie usytuowane. Nie wiedziałem, czy mam wstać na lewą, czy na prawą stronę, dopiero po chwili doszło do mnie, że leżę na podłodze na sianie. Pomyślałem: "Jak teraz dojadę do Krakowa?". Postanowiłem dojść do jakiegoś pierwszego skrzyżowania i złapać autostop do Krakowa. Nie pamiętam, co było później - to sześć dni wyjętych z mojego życiorysu. Na bosaka, bez kromki chleba i szczoteczki do zębów, stanąłem przed Cudownym Obrazem na Jasnej Górze. "Ale co ja tu robię?" - myślałem. Nie szedłem przecież z zamiarem, żeby się modlić, nie miałem żadnych intencji, szedłem tylko odprowadzić moich Niemców na Wawel. Gdyby mnie wtedy ktoś zapytał, po co idziesz, naprawdę nie potrafiłbym odpowiedzieć.

Dopiero później zrozumiał Pan, że to Pan Bóg tutaj Pana przyprowadził?

- Tak. Dopiero dzisiaj wiem, że to On mnie wtedy przyprowadził na Jasną Górę, bo jestem dla Niego bardzo ważny. Wyciągnął mnie od najbardziej rozrywkowego stołu w Krakowie, miałem ksywę "Jan Budziaszek, wytwórnia flaszek" i prowadziłem bardzo beztroskie życie. Pędziłem bimber, hodowałem marihuanę, podobno byłem dobry w astrologii i chiromancji, a świętą księgę taoistów znałem na pamięć. Obowiązkiem było, żeby artyści, którzy przyjeżdżali do Krakowa, pojawili się w piwnicy u Budziaszka, bo tutaj można było zapalić sobie jointa, napić się świeżej gorzały i jeszcze powróżyć.

Miał Pan szczęście, że nie wpadł Pan w żaden nałóg...

- Bogu na kolanach dziękuję, szczególnie w obecności moich kolegów alkoholików czy narkomanów, że ochronił mnie przed nałogiem. Po każdym wprowadzeniu się w stan nieważkości bardzo chorowałem. Na czym polega nieszczęście alkoholików? Na tym, że ich organizm domaga się leczenia trucizną. Tym, czym się zatruli, tym muszą się leczyć. A ja na samą myśl o alkoholu już byłem nieżywy. To jest najbardziej potworna choroba. Mam przyjaciół, którzy dzwonią do mnie i mówią: "Janek, ratuj, ja wiem, że robię krzywdę mojej żonie i dzieciom, ale jadąc z pracy, o niczym innym nie myślę, tylko o butelce schowanej w piwnicy pod węglem". Może to, co teraz powiem, będzie zgorszeniem dla wielu tzw. sprawiedliwych, ale osobiście nie żałuję tamtego okresu - widocznie Pan Bóg przeprowadził mnie taką drogą. Gdy przychodzę do młodych ludzi, np. do ośrodka dla narkomanów, to nie mówię im, żeby nie palili "trawy", tylko opowiadam im, jak ten narkotyk działa, daję konkretne przykłady, jakie to jest oszustwo, jaka ułuda. Gdy idę do alkoholików, wiem z kolei, co to jest kac, i na tym polu mogę im pomagać.

Słyszałem, że był Pan od dziecka zapisany do Rycerstwa Niepokalanej, lecz Pan o tym nie wiedział. Jak to możliwe?

- Naprawdę nie wiedziałem. Miałem 46 lat, jak się dowiedziałem, że jestem w Rycerstwie Niepokalanej i że mnie osobiście do niego wprowadził św. Maksymilian Maria Kolbe. Pewnego dnia szukałem w domu w szufladzie jakiegoś dokumentu. Szarpnąłem szufladę, a jej zawartość wysypała się na podłogę. Z dużej, szarej koperty wysunął się rąbek niebieskiej legitymacji. Patrzę, a to jest "Dyplom Milicji Niepokalanej". Otwieram pierwszą stronę i widzę wpis: "Jan Budziaszek przyjęty do Rycerstwa Niepokalanej 7 kwietnia 1947 roku". Okazało się, że na legitymacji widniał podpis samego ojca Maksymiliana Kolbego, który tę książeczkę musiał podpisać przed wojną in blanco.

Czyli to też jakiś znak...

- Nie ma przypadków na świecie. Świat jest doskonale urządzony, gdybyśmy tylko potrafili odczytywać Boże znaki, które dostajemy. Bardzo często powtarzam: "Codziennie dajesz mi, Panie, znaki, a ja wciąż szukam innych znaków". Wszystko mieści się w genialnym planie Bożym, tylko trzeba iść tą drogą. Czasem się trzeba przewrócić, czasem nogę złamać, bo wszystko jest łaską. Gdy to zrozumiałem, moje życie w jednej chwili przewróciło się do góry nogami. Zacząłem z różańcem jeździć po całym świecie.

Po Pana przemianie środowisko artystyczne odwróciło się od Pana?

- Tak, trwało to siedem lat. Nie jest przyjemne, gdy twoi najbliżsi przyjaciele odwracają się od ciebie...

Uznali Pana za wariata?

- I to poważnego. Nie mogli pojąć tego, co się stało, bo byłem ich pupilkiem, duszą towarzystwa. Jak trzeba było opowiadać kawały damsko-męskie, to nikt nie miał prawa mnie przebić. Nagle wszystko się urwało. Było to tak bolesne dla środowiska, że wyrzucono mnie nawet z zespołu, który był dla mnie najwspanialszym układem towarzyskim na świecie. Ból był tym większy, że nie wyrzucili mnie z roboty dlatego, że źle grałem. Byłem tam jednym z najlepszych instrumentalistów, ale nie chcieli już takiego Budziaszka. Kiedyś znany poeta Zbyszek Książek powiedział mi: "Myśmy myśleli w Krakowie, że ty nam chcesz udowodnić, że jesteś od nas lepszy". W życiu bym tego nie wymyślił. Byłem solą w oku dla całego środowiska, moi najlepsi przyjaciele, jak mnie widzieli, przechodzili na drugą stronę ulicy.

Od lat jeździ Pan z rekolekcjami po całym świecie. Jak są one odbierane przez ludzi, w końcu nie staje przed nimi osoba duchowna, tylko świecka, i to w dodatku perkusista? Co chce Pan przekazać ludziom?

- Nie wiem, jak są odbierane, ale na dwa lata do przodu mam zapięty kalendarz na Wielki Post i Adwent. Dostaję zaproszenia od uczelni, instytutów teologicznych, seminariów, różnych parafii w Polsce i na świecie. Dziwię się tylko, dlaczego. Ostatnio, tydzień przed Świętami Bożego Narodzenia, byłem w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, gdzie miałem spotkanie nie tylko ze studentami, ale i z wykładowcami. Poznałem tam fantastycznych profesorów. Jedynym moim zadaniem jest opowiadać innym o tym, co się wydarzyło w moim życiu, a czego ja nie jestem autorem, i udowodnić im, że każdy z nich jest w oczach Boga jedyny, niepowtarzalny, najwspanialszy na kuli ziemskiej. Mówię im: "Wiecie, po co do was przyjechałem? Żeby wyżebrać od was dotyk dłoni". Dłonią przekazujemy sobie znak pokoju. Kiedy czynię to, patrząc głęboko w oczy, w których można zobaczyć duszę człowieka, całe moje wnętrze przechodzi do drugiego człowieka, a jego do mnie. Ludzie głupieją, bo widzą, że nie moralizuję ani nie chcę nikogo na siłę nawracać. My, chrześcijanie, naśladowcy Pana Jezusa, przychodzimy na świat po to, żeby kochać ludzi, a nie nawracać. Jedyną formą ewangelizacyjną jest miłość. Czym zwyciężała Matka Teresa z Kalkuty? Ona nie pytała się umierającego człowieka, czy jest komunistą, czy ateistą, lecz w każdym cierpiącym człowieku widziała cierpiącego Chrystusa. Nie pójdę tam, gdzie mnie nie wołają, a jak mnie wołają, to lecę na skrzydłach. Nie odważyłbym się komukolwiek zaproponować, żeby mnie zaprosił na rekolekcje, a bez przerwy tak się dzieje.

Czy są takie rzeczy, których Pan się boi?

- Boję się chociażby o dzieci, których mam dwoje - 32-letnią córkę Basię i 28-letniego syna Jacka. Choć są już dorośli, widzę, że czasem muszą poparzyć sobie ręce na własne życzenie, bo nie dają się przekonać. Basia pracuje jako historyk sztuki i jest związana z Akademią Sztuk Pięknych w Walencji w Hiszpanii. Jacek jest informatykiem, obecnie studiuje kolejny fakultet - stosunki międzynarodowe z językiem chińskim. Ma absolutnego bzika na punkcie tego języka. Nie można z nim jeździć samochodem, bo jak się wsiada do jego auta, to trzeba słuchać tylko chińskiego języka. Za każdym razem, jak przyjdzie do mnie, przynosi mi jakieś ciekawostki chińskie.

Dzieci nie wykazywały zainteresowań muzycznych?

- Starały się kiedyś muzykować, bo moją ambicją było, żeby trochę tej muzyki liznęły. Baśka przez cztery lata chodziła do szkoły muzycznej, gdzie uczyła się gry na gitarze. Nie mogła jednak przezwyciężyć stresu, że będzie grała przed ludźmi. Kiedy grała u siebie w pokoju, słyszałem za ścianą, że bardzo dobrze jej to idzie, lecz w momencie, gdy uświadomiła sobie, że ktoś za drzwiami może tego słuchać, momentalnie kończyło się granie. Często powtarzałem jej: "Dziecko kochane, jeżeli masz grać, to masz grać dla ludzi. Bo jeżeli granie dla ludzi nie będzie dla ciebie radością, tylko rodzajem jakiegoś egzaminu, to nie ma to sensu". Jacek z kolei nie chciał pójść do szkoły muzycznej, aczkolwiek już od gimnazjum grał na bębnach w pięciu zespołach w Krakowie. Mówił, że w szkole muzycznej nie będą go uczyć takiej muzyki, jaką on chce grać. I Baśka, i Jacek świetnie rysują. Najpiękniejszy mój portret namalowała moja córka, gdy chodziła do liceum. Jacek z kolei był specem w malowaniu zwierząt. Obecnie gra razem ze swoją dziewczyną muzykę jazzową. Ona na basówce, a on na bębnach. Grają jeszcze amatorsko, bo w tej chwili, żeby zrobić karierę muzyczną, trzeba być naprawdę wybitnym instrumentalistą. O wiele łatwiej było czterdzieści lat temu.

A jak Pana żona i dzieci odbierają to, co Pan robi?

- Należałoby ich o to zapytać. Jedno jest pewne, że żona - wykłada konserwację sztuki na ASP w Krakowie - ma ze mną bardzo trudne życie. Mój spowiednik powtarzał mi dziesiątki razy: "Twoja żona pójdzie prosto do nieba, bez przystanków w czyśćcu, dlatego że wytrzymała z tobą 40 lat". Wyszła za mąż za człowieka najbardziej rozrywkowego w Krakowie i nagle po latach wszystko przewróciło się o 180 stopni. Do naszego domu przychodziło zawsze wiele osób i to się do dziś nie zmieniło. Z tym jednym wyjątkiem, że przedtem przychodzili na wróżby i marihuanę, a dzisiaj przychodzą modlić się na różańcu.

Kiedy zaraził Pan wiarą i misją ewangelizacyjną Skaldów i powstało "Moje Betlejem"?

- Tak naprawdę podejrzewam, że moi koledzy nawet się nad tym nie zastanawiają, dlatego że część z nich przychodzi normalnie do pracy. Ale Jacek Zieliński bardzo się przejmuje i przynajmniej w czasie tras styczniowych "Mojego Betlejem" jest codziennie na Mszy Świętej i codziennie przyjmuje Komunię Świętą. Jakaś świątobliwa siostra powiedziała, że gdyby Budziaszek nie zwariował, to by "Moje Betlejem" nie powstało. Zawiera ono kilkanaście kolęd autorskich, które z pozoru niczym się nie wyróżniają. Gdy jednak podczas koncertu robię wprowadzenie do każdej kolędy, powstaje cały spektakl, misterium. Ze Skaldami gram już 44 lata, zawsze są jakieś sukcesy, ale takich braw, jakie dostajemy po koncercie "Moje Betlejem", nigdy w historii zespołu nie było. Ludzie się wzruszają, przeżywają. Oprócz "Mojego Betlejem" robię co roku w Boże Ciało w Rzeszowie wielki koncert ewangelizacyjny "Jednego Serca. Jednego Ducha". Skupia on 250 wykonawców, a gromadzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Jest zawsze transmitowany przez TV Trwam.

Jak dzisiaj postrzegany jest Pan przez krakowskie środowisko artystyczne?

- Jak mówiłem, wielu było przerażonych moją przemianą, natomiast dzisiaj, jak jest komuś ciężko, to do mnie przychodzi. Proszę zapytać Ryśka Rynkowskiego, Marka Bałatę, Staszka Soykę, tych wszystkich muzyków, którzy się ze mną zetknęli. Gdy parę lat temu Staszek Soyka miał trudności, dzwonił od czasu do czasu i mówił do mnie: "Muszę do ciebie przyjechać, by pooddychać świeżym powietrzem, bo jest mi ciężko". Gdy Muniakowi umarł ojciec, każdy, kto go spotkał na ulicy, klepał go po ramieniu i starał się go na siłę pocieszyć. Powiedział mi, że już nie może wytrzymać, bo każde klepnięcie go dobija. Spytał, czy może przyjść do mnie. Pomyślałem: "Co ja mu powiem?". Poszedłem przed Najświętszy Sakrament i tam przyszła myśl, żebym absolutnie nie ważył się mu nic mówić, ale go wysłuchał. Tak też zrobiłem, nie proponowałem mu rozmowy. Po dwóch godzinach powiedział: "Wiesz co, Janek, dziękuję, puściło". A ja mu przecież nic nie powiedziałem. Nie ma nic gorszego, gdy chcemy jak przyjaciele Hioba doradzać, pouczać.

Czym dla Pana jest modlitwa, jak wygląda Pana rozmowa z Bogiem?

- Nie wstanę z łóżka, dopóki nie odmówię dziesiątki Różańca. Już kiedy się budzimy, a oczy nasze otwierają się wcześniej niż usta na modlitwie, możemy zostać atakowani przez szatana; on nie zawsze podrzuca nam same grzeszne myśli, ale zależy mu najbardziej na tym, żebyśmy się bez przerwy czegoś bali. W momencie, kiedy cały czas jesteśmy na modlitwie, szatan nie ma do nas dostępu. Nie ma problemu życiowego, który by nie był do rozwiązania w tajemnicach różańcowych. Ważne, żebyśmy umieli słuchać, co chce nam Pan powiedzieć. Gdy przychodzę przed Najświętszy Sakrament, staram się nie prosić o nic Pana Boga, bo On wszystko wie, tylko otworzyć ucho, serce i ręce i czekać. Czasem pięć minut, czasem godzinę albo i dłużej, ale nie zdarzyło się, żeby nie spłynęła na mnie jakaś informacja najbardziej mi potrzebna w tym momencie. Matka Teresa mówiła: "Jeżeli nie wiesz, jaką podjąć decyzję w życiu, spędź noc przed Najświętszym Sakramentem, gwarantuję ci, że rano podejmiesz dobrą decyzję". Moją modlitwą codzienną jest Różaniec.

Czy ma Pan jakieś pasje poza-muzyczne?

- Piłkę nożną w najlepszym wydaniu. Nie interesuję się ligą polską. Jedyne okazje, w których włączam telewizor, to rozgrywki grupowe ligi mistrzów, no i ewentualnie mistrzostwa Europy czy świata w piłce nożnej. Tu mnie nie można zatrzymać, muszę to oglądać. Poza tym piszę codziennie "Dzienniczek perkusisty", codziennie czytam również cztery strony Pisma Świętego.

Dlaczego cztery?

- Uświadomiłem sobie kilka lat temu w czasie Pasterki, że tyle lat czytam Pismo Święte, a nigdy go nie przeczytałem w całości. Pomyślałem, że warto codziennie czytać po parę stron. Dlatego też podzieliłem Pismo Święte na 365 dni i wyszło mi prawie cztery strony. Choćbym miał nie jeść obiadu czy kolacji i chodzić głodny, to muszę te cztery strony przeczytać, oprócz oczywiście czytań liturgicznych na dany dzień.

Gdyby kilkadziesiąt lat temu posiadał Pan tę wiedzę, którą ma Pan obecnie, założyłby Pan rodzinę czy poszedł inną drogą?

- Zdecydowanie założyłbym rodzinę, dlatego że nie wyobrażam sobie życia bez kobiety. Jestem bardzo często w seminariach duchownych i zawsze chylę czoła przed chłopakami, którzy potrafią wyrzec się życia i całkowicie oddać Panu Jezusowi, natomiast Pan Bóg postawił na mojej drodze kobietę, aby mnie doprowadzić duchowo do miejsca, gdzie teraz jestem. Bez żony bym niczego nie zrobił.

Jak ocenia Pan współczesną muzykę w porównaniu z tamtą, kiedy Pan zaczynał grać?

- Oceniać ją możemy dopiero za dwadzieścia, trzydzieści lat. Musimy sobie uświadomić jedną rzecz, że sztuka jest zwierciadłem nastrojów społecznych. Tymczasem dzisiaj w świecie panuje coraz większy chaos. Jest takie stare chińskie przysłowie, że gdy jakaś cywilizacja zbliża się ku końcowi, to widać to najlepiej w sztuce. Wtedy czym brzydziej, tym lepiej. To by dobrze określało dzisiejszy stan, wydaje mi się, że wszystko, co najpiękniejsze w muzyce, zostało już stworzone. Najpiękniejsza muzyka polska powstawała po drugiej wojnie światowej, kiedy ludzie z nadzieją odbudowywali nasz kraj. Proszę sobie wyobrazić, że najpiękniejsze utwory Skaldów, Czerwonych Gitar i innych zespołów z tego okresu powstawały przy fortepianie akustycznym czy gitarze akustycznej. Trwało to do momentu olbrzymiego skoku rozwoju instrumentów elektronicznych. W latach 80. XX wieku pojawiły się bezduszne komputery. 90 procent materiału w muzyce rozrywkowej, której dzisiaj słuchamy, jest nagrane na komputerach. Jest to wszystko doskonałe, precyzyjne, tylko nie ma tam duszy. Dzisiejsi muzycy nie poszukują inspiracji w melodii czy harmonii, a jedynie w brzmieniu i w tym się prześcigają między sobą. Nie lansuje się sztuki, tylko człowieka. Proszę zauważyć, że wszyscy w Polsce wiedzą dziś, kto to jest Doda czy Rubik, ale gdyby spróbowali coś zaśpiewać z ich repertuaru, to się nie da. Taką "gwiazdę" wylansuje się na rok czy dwa lata, a potem się o niej zapomina. My, Skaldowie, już nie będziemy dawno żyli, a ludzie wciąż będą śpiewać "Kulig" (który powstał w 1968 roku) czy "Wiolonczelistkę" lub "Listonosza", lub "Do szopy wszyscy" z "Mojego Betlejem". Nie chcę oceniać, być może nie dorosłem do tego, co się dzisiaj tworzy, ale jeżeli to jest dobre, to przetrwa.


Wt kwi 28, 2009 21:56
Post Re: Nawróceni na katolicyzm...
Hej

Opisałam Tu kiedys historie swojego nawrócenia...Jak ją teraz czytam- to bardzo dziecinne to jest ale i szczere :)

A w koncu jesli sie nie staniecie jako dzieci :)

Dalej lubie czytac historie nawrócen- ale zdaje sobie sprawe ze ludzie nawracaja sie na rozne religie jedni przychodzą do koscioła inni odchodzą...takze takie swiadectwa same w sobie nie wstrzasną swiatem...

Poniewaz odeszłam z forum jakis czas temu majac watpliwosci- chcialam potwierdzic ze dalej trzymam sie mocno Boga. :-)

i staram sie utrzymac pierwotna gorliwosc... :)


Śr sty 30, 2013 22:15
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt mar 17, 2009 18:36
Posty: 2041
Post Re: Nawróceni na katolicyzm...
http://www.youtube.com/watch?v=cYKtFHvVnjw
spotkałam Roberta na rekolekcjach, wspaniały człowiek, pełen wiary i radości życia :)
Chwała Panu :)

_________________
Ania


Cz sty 31, 2013 8:59
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 92 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1 ... 3, 4, 5, 6, 7  Następna strona

Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Designed by Vjacheslav Trushkin for Free Forums/DivisionCore.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL