Autor |
Wiadomość |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Jak (czy…) można nieść kogoś w modlitwie? Zdarza się, że łatwo komuś obiecujemy modlitwę. Jak być wiernym tej obietnicy, a jednocześnie nie patrzeć na zewnętrzne owoce naszych modlitw?
Niesienie kogoś w modlitwie to postawa nadprzyrodzona, wynikająca z tajemnicy miłości braterskiej, związanej z kapłaństwem Jezusa. Kapłaństwo wiernych nadaje cel kapłaństwu służebnemu. Kapłaństwo służebne jest dla kapłaństwa wiernych. Kapłaństwo wiernych jest pewnym wymiarem chrześcijańskiej miłości, która polega na tym, by w miłości podejmować odpowiedzialność za tych, których Bóg stawia obok nas. Nieść kogoś w modlitwie, to na modlitwie z Jezusem i w Jezusie żyć odpowiedzialnością wobec Ojca, stawać przed Ojcem dla tego, kogo Bóg postawił na naszej drodze. Stawać przed Ojcem z bliźnim, który jest obecny w naszym sercu dzięki tajemnicy chrześcijańskiej miłości braterskiej. Ofiarować siebie wraz z Jezusem za bliźniego. Należy więc to rozumieć w sposób bardzo Boży, jako pewien wymiar kapłaństwa wiernych, a nie w sposób psychologiczny, jako chęć zapewnienia czegoś nazbyt ludzkiego. Boży owoc, Boża płodność jest zupełnie czymś innym niż widzialna skuteczność. Trzeba stale ufać, że gdy niesiemy kogoś w modlitwie, to zawsze przynosi ona owoc związany z Krzyżem Jezusa, że nawet jeśli nie widzimy skutków, to nasza modlitwa przynosi Boży owoc dzięki płodności i skuteczności tajemnicy Krzyża.
wywiad z ojcem Marie-Jacques de Belsunce
Adoracja jest miłością (pogrubienie tekstu moje)
http://www.swjan.pl/mj-adoracja.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz lut 08, 2007 9:48 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Znacie słowa św. Bernarda: „ Miłość nie ma innej miary niż miłość, a miarą miłości jest miłość bez miary”[7]. Jakże to mocne! Jeśli kochamy dla radości, jaką czerpiemy z kochania, dla radości, jaką nam daje obecność tego czy tej, kogo kochamy, to kochamy już nie tylko dla kochanej osoby, już nie kochamy z bezinteresownością, jakiej domaga się miłość, ale kochamy trochę dla siebie, dla radości, jaką czerpiemy z miłości. To nie znaczy, że radość jest czymś złym… wcale nie! Ale to znaczy, że miłość jest „ponad” radością; jest źródłem, a serce czyste to serce kochające u źródła, u źródła miłości, którym jest osoba drugiego człowieka. Ten, kto kocha z czystością, daje siebie bez kalkulacji, w wolności i w mocy serca, które daje siebie całkowicie, bez reszty.
W Liście apostolskim, który ogłasza Teresę od Dzieciątka Jezus doktorem Kościoła, Ojciec Święty pokazuje, że jej najbardziej charakterystyczną cechą jest zgodność między tym, co mówi i tym, czym żyje: Teresa nie głosi pięknych słów, którymi nie żyje, lecz żyje tym, o czym mówi. Praktykuje to, czego naucza, a właśnie to przekonuje z praktycznego punktu widzenia. Stale się o tym mówi w dziedzinie wychowania: kiedy ktoś mający autorytet mówi nam, co powinniśmy robić, a sam postępuje odwrotnie, jego słowo traci jakąkolwiek skuteczność. Dla małej Teresy, która chce być miłością „w sercu Kościoła”, kochać „to dać wszystko i dać samego siebie”. Tutaj spotyka się ze św. Janem, który mówi nam: „ Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą”[8]. Kochać to tracić swe życie, tracić swą duszę, gdyż stajemy się całkowicie zależni od tego, kogo kochamy: „ Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”[9]. Kiedy prawdziwie kogoś kochamy, jesteśmy bardziej wrażliwi na osobę, którą kochamy niż na samych siebie, wychodzimy poza samych siebie, znikamy w naszych własnych oczach. A Chrystus może tak mocno przyciągać nasze serce, że już nie wiemy, kim jesteśmy poza Nim, jak Jan Chrzciciel na pustyni, który się przedstawia jako „ głos wołającego na pustyni”[10]. Jest całkowicie zwrócony ku Jezusowi.
Kiedy kogoś kochamy, to przebywamy w jego sercu. Na tym właśnie polega czystość serca: kochamy dlatego, że kochamy, kochamy z miłości do osoby, którą kochamy, i nasze życie nabiera sensu w odniesieniu do tej osoby. Św. Augustyn mówi, że „miłość jest ciężarem”: gdy kochamy, nasze serce ciąży ku osobie, którą kochamy, jest ciężkie obecnością osoby, którą kochamy. Można to bardzo wyraźnie odczuwać w odniesieniu do osoby ludzkiej, ale jest to jeszcze bardziej prawdziwe w odniesieniu do miłości Boga. Miłość tworzy w naszym sercu ekstazę. Niekoniecznie ekstazę charyzmatyczną, lecz ekstazę wewnętrzną: nasze serce jest już tylko dla Boga, dla obecności Jezusa.
[7] Traktat o miłości Bożej.
[8] 1 J 3, 18.
[9] J 15, 13.
[10] J 1, 23.
o. M.-D. Goutierre, Powołani do miłości (fragment)
Konferencja wygłoszona do młodzieży akademickiej we Wrocławiu, 26 października 2000. (pogrubienie tekstu moje)
http://www.swjan.pl/powgoutierre-f1.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pt lut 09, 2007 9:22 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Czy można nauczyć się modlić? Jak się można nauczyć modlitwy, gdy już jest się dorosłym, bez doświadczenia w tej dziedzinie albo przy obciążeniu złymi stereotypami (np. z dzieciństwa)?
- Modlitwa jest życiem wewnętrznym naszego serca, naszej duszy w obliczu Boga. Jak w każdym życiu, nie ma tu więc żadnej „metody”, są tylko małe ścieżki pozwalające wchodzić w modlitwę coraz bardziej osobistą, coraz głębszą i coraz bardziej Bożą, teologalną. Pierwszą osobą, która uczyła nas, jak się modlić, często jest nasza matka; uczyliśmy się modlitwy patrząc, jak ona się modli. Czym innym jest modlitwa ustna, a czym innym modlitwa wewnętrzna. Modlitwa ustna przybiera różne formy i każdy dość szybko może zacząć ją odmawiać, przeżywać. Aby jednak wejść w modlitwę wewnętrzną, a zatem bardziej osobistą, będącą wewnętrznym spotkaniem z Jezusem, warto obierać ścieżki, które nie są żadnymi metodami, lecz bardzo prostymi drogami do życia wewnętrznego. Ewangelia nam pokazuje, że to spotkanie jest bardzo proste - „Nauczycielu – gdzie mieszkasz?”, „Chodźcie, a zobaczycie” (J 1, 38 n.) – i dokonuje się w wierze, nadziei i miłości do Jezusa, do Ojca, do Ducha Świętego, do Matki Bożej.
Zasadniczym sposobem wejścia w bardziej wewnętrzną modlitwę jest adoracja. Myślę, że adoracja wszystko upraszcza. W gruncie rzeczy, modlitwa wewnętrzna to życie bardzo proste, pełne miłości. Człowiek czuje się znacznie swobodniej w tym, co jest złożone, a sprawy Boże są bardzo proste. To po prostu miłość. Aby wyprostować nasze sposoby modlitwy, które nas tłamszą lub uniemożliwiają wejście w życie wewnętrzne, sprawowanie cnót teologalnych obejmujące adorację powinno być dla nas szczególnym sposobem wejścia w modlitwę bardzo Bożą, bardzo wewnętrzną. Warto czynić akty wiary, akty nadziei, akty miłości do Jezusa. Potrzebujemy reedukacji, gdyż w dzisiejszym świecie nasza wola w znaczeniu zdolności do miłowania została bardzo słabo rozwinięta; rozwinięta została przede wszystkim umiejętność skutecznego działania. Musimy umacniać tę zdolność woli do miłowania, gdyż miłość duchowa jest miłością płynącą z woli. Sprawowanie cnót teologalnych jest bardzo proste: czyńmy wewnętrzne akty woli wobec Jezusa: „Jezu, wierzę w Ciebie, Jezu, kocham Cię”. Jeśli w tych aktach całkowicie oddamy siebie, rozwiną one cnoty teologalne, a to znaczy, że rozwiną naszą zdolność do daru. A gdy ta zdolność będzie większa, kolejne akty będą mocniejsze. Myślę, że właśnie na tym polega bardzo prosta, pełna miłości „mała droga” św. Teresy.
W tych aktach budzi się radykalna dobra wola – Jezus mówi o niej jako o „narodzinach z Ducha” – i pragnienie, by zachować w miłującej wierze wszystkie słowa Jezusa. Wybieramy jedno słowo, na przykład: „Jestem chlebem życia”; gdy powtarzamy je sobie w myśli, stawia nas ono w obecności Jezusa, który do nas mówi, który daje nam to słowo, a ono pozwala naszemu aktowi wiary żyć osobą Jezusa jako chlebem życia, ponad słowem. Duch Święty bierze w posiadanie naszą wiarę, która chce żyć tym słowem, i prowadzi ją do bliskości z osobą Jezusa, obecnego w taki czy inny sposób.
Modlitwa wewnętrzna jest więc wspólnym dziełem z Duchem Świętym, który nas jednoczy z Sercem Jezusa. Jest więc ona darem z góry, narodzinami z góry, ale trzeba się do niej przygotować. Usilnie prośmy o obecność Maryi, aby koiła w nas wyobraźnię (sfera wyobraźni jest fałszywym życiem wewnętrznym).
wywiad z ojcem Marie-Jacques de Belsunce
Adoracja jest miłością (pogrubienie tekstu moje)
http://www.swjan.pl/mj-adoracja.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N lut 11, 2007 9:43 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Cierpienia i zranienia Serca Jezusa mogę poznać tylko na podstawie Objawienia, gdyż nie są one naszymi cierpieniami i zranieniami. Trzeba czasu i wzrastania w jedności z Sercem Jezusa, aby nasze serce upodobniło się do zranionego Serca Jezusa. Jakie są to zranienia? Mogę je odkryć w Słowie Bożym. Może to być zresztą znakomite lectio divina: przeczytać na przykład jedną z Ewangelii synoptycznych i przyjrzeć się tym fragmentom, gdzie Jezus karci, wpada w gniew. Gniew ujawnia bowiem określone zranienie. Gniew innej osoby ujawnia nam jej zranienia. Ilekroć Jezus w Piśmie św. karci, upomina, to odkrywamy zranienia Jego Serca.
Ostateczne światło na zranienia Serca Jezusa rzuca Ewangelia Jana, jako ostatnia. Odkrywamy w niej zranienia, których inni ewangeliści nie pokazali tak, jak Jan. Właśnie tutaj widzimy, jak dogłębnie Jan dzięki swej zażyłości z Jezusem zna Jego Serce. Patrząc w Ewangelię Jana dostrzegamy, że gesty Jezusa, zwłaszcza te, które Jan wyraźnie pokazuje, objawiają szczególne zranienia Serca Jezusa. Widać, że te zranienia dotykają niezwykle aktualnych przejawów nędzy w dzisiejszym świecie. Nie wchodząc w pogłębioną analizę tej Ewangelii pod tym kątem, można wymienić kilka takich zranień, które podkreśla tylko Jan.
Oczyszczenie świątyni pokazuje nam, że brak adoracji niezwykle głęboko rani Serce Jezusa, dotyka bowiem bezpośrednio synowskiej miłości Jezusa do Ojca. Synoptycy nie pokazują, że brak adoracji w ludzkim sercu głęboko rani Serce Jezusa, że ranimy Je, gdy adorujemy zbyt mało. W spotkaniu z Nikodemem Jan pokazuje nam, że brak poszukiwania prawdy przez umysł rani Jezusa – Jego, który sam jest Prawdą. Jezus karci Nikodema, który zbyt mało poszukuje prawdy. Nasz umysł zbyt mało więc żyje prawdziwym poszukiwaniem prawdy, które pozwala mu dotrzeć do jego źródła, czyli do Boga. Nasz umysł gubi się w rzeczach, które nie są związane z jego celem, a to rani Serce Jezusa. Trzeba przyznać, że bardzo rzadko jesteśmy inteligentni dla Boga. Jesteśmy inteligentni dla rzeczy ludzkich, a bardzo rzadko dla Boga. Musimy oddać nasz umysł na służbę naszej wierze i Słowu Bożemu, troszczyć się nie tylko o przyjęcie tego Słowa w wierze, o karmienie się nim, lecz o współpracę naszego umysłu z wiarą. Dzisiejszy świat nie tylko już nie adoruje, ale już nie szuka prawdy. Istnieją więc dwa szczególne cierpienia Serca Jezusa w odniesieniu do naszego dzisiejszego świata.
Warto też podkreślić wymóg miłującej wiary kontemplacyjnej. Apokalipsa nam pokazuje, że po otwarciu szóstej pieczęci niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija (Ap 6, 14). Jest to symboliczny obraz utraty kontemplacji w Kościele. Kiedy w Kościele jest zbyt mało życia kontemplacyjnego, Kościół dogłębnie traci swą żywotność. Wiara jest doskonale sobą tylko wówczas, gdy spełnia wymaganie kontemplacji. Brak kontemplacji rani Serce Jezusa z punktu widzenia daru wiary.
Szczególną próbą i szczególnym cierpieniem w odniesieniu do nadziei jest jej brak; często wiąże się to z brakiem ubóstwa. Jan Chrzciciel za pośrednictwem Jana pokazuje nam wewnętrzne ubóstwo i to, że brak wewnętrznego ubóstwa, czyli brak nadziei, rani Serce Jezusa. A dzisiaj, wśród tej pełnej pychy ludzkości, która w gruncie rzeczy nie chce uznać swego ubóstwa, swej kruchości, ale wierzy we własną samowystarczalność, jest to bardzo szczególna rana. Wiąże się ona z miłością Jezusa do tych, którzy mają wiarę, ale pozostają sługami, nie stając się prawdziwymi przyjaciółmi. Już was nie nazywam sługami (…), ale nazwałem was przyjaciółmi (J 15, 15). Sługa jest związany z obowiązkiem, przyjaciel jest ponad tym. Gdy chrześcijanin pozostaje wyłącznie sługą, istnieje w tym coś, co rani Serce Jezusa, który uczynił mu dar z siebie. Można by też dodać: to wszystko, co się wiąże z brakiem miłosierdzia. Spotkanie z Samarytanką stanowi szczególny przykład, który pomaga określić wielkie zranienie Serca Jezusa.
Spójrzmy na rozdział 16. Ewangelii Jana, na rolę Ducha Świętego, Parakleta, posłanego przez Serce Jezusa poprzez tajemnicę Krzyża i w tej tajemnicy. To wyjątkowe światło dane przez Jana pokazuje nam w niezwykły sposób zranienia Serca Jezusa (J 16, 8]: On zaś [Paraklet], gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu – bo nie wierzą we Mnie... –; we Mnie, Zbawiciela. Wielka pokusa dzisiejszego świata polega na tym, iż świat uważa, że już nie potrzebuje Zbawiciela, że jest samowystarczalny. Oto jedno z aktualnych cierpień Serca Jezusa, które nabiera szczególnej ostrości. Ludzie w swej pysze dochodzą do wniosku, że już nie potrzebują Zbawiciela. …o sprawiedliwości zaś – bo idę do Ojca i już Mnie nie ujrzycie. Podstawowa sprawiedliwość to adoracja. Znowu więc widzimy, że brak adoracji bardzo rani Serce Jezusa i Parakleta. O sądzie – bo władca tego świata został osądzony. Sąd ściśle się wiąże z rozeznaniem i z poszukiwaniem prawdy przez umysł. Duch Święty chce, byśmy poszukiwali prawdy, a brak poszukiwania prawdy rani nasze serce, rani nasze życie chrześcijańskie i rani jego źródło – Serce Jezusa.
W powiązaniu z nauczaniem Jana widzimy, że przykazanie miłości braterskiej ukazuje szczególne zranienie Serca Jezusa. Brak miłości braterskiej wyjątkowo głęboko Je rani. Objawia nam to szczególnie modlitwa Jezusa do Ojca (J 17), dotykająca braku jedności. Brak jedności widoczny w utrzymywanych podziałach, zawsze związanych się z brakiem ubóstwa, bardzo rani Serce Jezusa, który chce jedności między swymi uczniami.
Można by jeszcze wspomnieć o szczególnej wrażliwości Serca Jezusa w odniesieniu do Maryi. Brak miłości do Maryi rani Jezusa, gdyż sam dał nam Tę, która jest niepowtarzalnym skarbem Jego Serca, cenniejszym od Jego ludzkiego życia. Brak otwarcia na Maryję, brak miłości do Maryi, brak głębi w miłości do Maryi, rani Serce Jezusa w sposób bardzo szczególny.
rozmowa z ojcem Marie-Jacques de Belsunce
Uczyć się Krzyża
http://www.swjan.pl/mj-krzyz.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pn lut 12, 2007 10:30 |
|
 |
renia
Dołączył(a): Pt lut 17, 2006 19:17 Posty: 149
|
Matka Bolesna
Po śladach Jezusa znaczonych krwią
idzie za Synem Matka zapłakana
o ostre kamienie raniąc bose stopy
cierpi okrutnie wierna i oddana
Mieczem boleści przebite Jej serce
żal w piersi ściska a rana tak boli
uklękła pod krzyżem w cichej rozpaczy
posłuszna Ojcze Twej Bożej woli
Za miłość do Syna wierne oddanie
okaż Jej łaskę ześlij pocieszenie
płomieniem ognia miłosierdzia Twego
ulecz ranę serca oddal cierpienie
|
Wt lut 13, 2007 8:46 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Zawsze się radujcie
Chciałabym teraz zająć się drugim owocem Ducha Świętego,
o którym jest mowa w Liście do Galatów – radością. Jest wiele słów z Pisma Świętego, które mówią właśnie o radości. Przytoczę tu słowa z Listu do Filipian: Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! Fragment ten kończy się słowami: Pan jest blisko! (Flp 4,4–5). Radość więc też jest przykazaniem i jesteśmy do niej zaproszeni. I być może od czasu do czasu pomoże nam, że zdecydujemy się także, iż będziemy radośni, podobnie jak decydujemy się, że będziemy kochać.
Jesteśmy w okresie między Paschą a Wniebowstąpieniem i jeszcze w naszych uszach brzmi uroczyste błogosławieństwo Wielkanocne, które zaczyna się od słów: „Skończyły się już dni Męki, idźmy teraz śladami Zmartwychwstałego. Idźcie za Nim już od tej chwili, aż do Jego Królestwa, gdzie posiądziecie wreszcie radość doskonałą”.1 Widzicie więc, że ta radość doskonała jest nam obiecana i jak często czytamy w słowie Bożym: „Mówię wam to, aby wasza radość była pełna” (por. J 16,24).
Zatem radość i uwielbienie, podobnie jak miłość, są wyborem, decyzją, którą musimy podejmować każdego dnia od nowa. I w pewnym sensie jest to łatwe dlatego, że mamy psalmy. Psalmy są pełne uwielbienia i radości, więc mogą karmić naszą radość. Kiedy będzie wam źle, kiedy nic nie będziecie czuć i zupełnie nie będziecie mieli ochoty na radość, zacznijcie modlić się psalmami – wszystko jedno jak, śpiewajcie, czytajcie, szeptajcie. Ta modlitwa przyniesie ulgę waszemu sercu, wzniesie je do góry i będziecie mogli doświadczyć radości. Pewien rabin żydowski powiedział: „Jeśli nie udaje Ci się być w radości, spraw radość komuś innemu”. Wokół was na pewno są osoby, które potrzebują, by ktoś sprawił im radość, odwiedził ich lub pocieszył. W ten sposób okażecie im miłość czynem i prawdą.
Chciałabym wam opowiedzieć pewną historię, jaka mi się przydarzyła. Często odwiedzała nas pewna kobieta wierząca, która przeżywała bardzo trudne rzeczy. Ale za każdym razem gdy ją widziałam, była uśmiechnięta. Zastanawiałam się więc, co trzeba zrobić, by zawsze być uśmiechniętym. I wtedy trafiłam na to wspaniałe zdanie św. Teresy od Dzieciątka Jezus: „Powinniśmy spróbować mieć zawsze uśmiechniętą twarz. Twarz jest odbiciem duszy, powinna być zawsze spokojna, jak u małego zawsze radosnego dziecka – nawet wtedy, gdy jesteście sami, bo jesteście ciągle oglądani przez Boga i aniołów”.
Bracia i siostry, spróbujmy sobie wyobrazić Boga i aniołów. Czy nie sądzicie, że od czasu do czasu mogą mieć powód, by nas upomnieć, patrząc na nasze smutne twarze? Ciągle jesteśmy oglądani przez Boga i aniołów. Uśmiechajmy się więc! Ale co jest najważniejsze w tej radości? To, że Chrystus zmartwychwstał i oddał swoje życie za mnie, mam więc życie wieczne – i to jest największy powód mojej radości.
1 - Cytowany fragment prawdopodobnie pochodzi z tekstu błogosławieństwa z Mszału francuskiego. W Mszale dla Polski jedno z uroczystych błogosławieństw wielkanocnych brzmi: „Nasz Zbawiciel przez dni swojej Męki doprowadził nas do wielkanocnej radości, niech sprawi, abyście obchodzili nieprzemijające święta w radości wiecznej”.
Konferencja Cathy Brenti, Czuwanie Odnowy w Duchu Świętym 15.05.2004. , fragment
http://www.zeszytyodnowy.pl/index.php?c ... d=62&t=297
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt lut 13, 2007 11:16 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Bóg jako Ojciec
Jak przyjąć miłosierdzie? Trzeba uwierzyć. Trzeba uwierzyć w to, że Bóg jest Ojcem. W tym leży głęboka oryginalność chrześcijaństwa. Wielu ludzi na świecie wierzy w Boga, ale jedynie chrześcijanie wierzą w Boga, który jest Ojcem. Cóż jednak oznacza to słowo „ojciec”? Co znaczy dla nas fakt, że Bóg jest Ojcem? W tym miejscu pojawia się ukryty w nas problem, gdyż usiłujemy sobie wyobrazić tę prawdę. Gdy myślimy o Bogu Ojcu, odzywają się w nas obrazy czy wspomnienia, jakie sami mamy na temat ojcostwa i jakie były naszym udziałem. Pojawiają się w nas skojarzenia z ojcem według ciała, naszym ludzkim ojcem. Być może był on wspaniały, ale mogło być również i tak, że nie był bardzo dobrym ojcem, sprawił mi ból. Być może miałem z nim trudności, gdy byłem dzieckiem, zranił mnie, był dla mnie powodem wstydu albo w ogóle go nie znałem lub poznałem za słabo… Może odkryłem, że nie wszystko robił dobrze, może mnie rozczarował, nawet jeśli go bardzo kochałem. Co mam z tym wszystkim zrobić?
W tym momencie pojawiła się z mojej strony aluzja do wielu sytuacji, które są wam bliskie. W jaki jednak sposób moje serce, które przeżywa w życiu takie trudności, może poznać i odkryć, kim jest Bóg Ojciec, jak może odnaleźć Boga jako Ojca? Musimy sobie zdać sprawę, że jeśli mówimy, iż Bóg jest Ojcem, to nie ma to nic wspólnego z tym, co przeżyliśmy w stosunku do naszego ludzkiego ojca, gdyż to pojęcie oznacza całkowicie coś innego.
Kiedy w teologii wschodniego chrześcijaństwa opisuje się Trójcę Świętą, nie określa się Jej tak jak w naszej tradycji zachodniej: Ojciec, Syn i Duch Święty. Czasami teologowie wschodni wymieniają jako trzy Osoby Boskie: Źródło, Syna i Ducha Świętego. Ojciec jest Źródłem. Zapytacie – źródłem czego? Źródłem życia. Prawdziwe ojcostwo, które odnajdujemy w Bogu, to nie jakaś cecha, lecz Ktoś, kto daje życie, ba nawet Ktoś, kto daje swoje życie. Dla nas jest to przede wszystkim Ktoś, kto daje nam nasze życie, życie ludzkie, nasze własne życie od pierwszej chwili, od poczęcia w łonie matki. Ojciec daje ci życie, twoje własne, nie jakieś ogólne życie wszystkich ludzi pojawiających się w tym samym czasie, ale twoje własne życie. Gdy Bóg jest twoim Ojcem, daje ci życie w każdej chwili, nie tylko jednorazowo, nie tylko kiedyś, nie tylko w tej pierwszej chwili, w momencie poczęcia w łonie matki. Ojciec daje ci twoje własne życie chwila po chwili. Daje je także teraz, kiedy do was mówię i kiedy mnie słuchacie. Ojciec nieustannie daje wam wasze życie. Ojciec trzyma was w swojej dłoni, co oznacza, że daje wam życie w tej właśnie chwili. On jest Źródłem waszego życia. On daje życie ciała, życie duszy, życie ducha przez całe wasze istnienie.
Fakt ten nabiera ogromnego znaczenia, a jego uświadomienie powoduje, że rozlatują się nasze ludzkie wyobrażenia ojcostwa. Bóg jest Ojcem i będzie dawał nam życie do końca, aż do ostatniej chwili. To właśnie dlatego życie osób umierających wciąż jest cenne. Dzieje się tak, nawet jeśli ktoś z powodu ciężkiej choroby czy kalectwa nie przypomina już człowieka. Nawet wtedy jego życie jest mu nieustannie dawane przez Ojca. To życie zawsze jest cenne, bo pochodzi od Ojca. Nie mam tu na myśli zdrowia, bo nie o tym w tym momencie mówimy. To właśnie powinniśmy zrozumieć. Bóg jest Ojcem, więc daje życie nawet osobom, które się źle czują. Życie nie jest równoznaczne ze zdrowiem. Żyć to niekoniecznie cieszyć się dobrym zdrowiem. Nawet osoby poważnie chore otrzymują nieustannie dar życia. Bóg daje życie także w doświadczeniu najstraszniejszych cierpień i to odkrycie jest wielką radością.
Przez wiele lat towarzyszyłem do ostatnich chwil wielu śmiertelnie chorym osobom. Każda z nich bardzo cierpiała, ale najgłębsze ich cierpienie wynikało przeważnie z tego, że nie uświadamiały sobie, iż w tym trudnym doświadczeniu było przy nich życie. Myślały, że już do niczego się nie nadają, traciły nadzieję, pragnęły umrzeć, niektóre domagały się nawet, żeby im w tym pomóc, gdyż nie wiedziały jeszcze, że mają Ojca, który jest Źródłem i to Źródłem Życia.
Miłosierdzie Ojca należy sobie wyobrazić w pewien szczególny sposób. Pomyślcie sobie o sytuacji, w której życie w was ulega osłabieniu. Gdy tak się dzieje, Ojciec nie może tego znieść i natychmiast pragnie wam tego życia udzielić, dać wam nadmiar życia, właśnie w tym momencie, kiedy jest ono osłabione, gdy go brakuje na skutek przeżywanych przez nas okoliczności. Ojciec nie może tego znieść i pragnie dać niejako nadwyżkę tego życia, nawet w naszej przeszłości. Nie mówcie nigdy, że wszystko stracone, że jest już za późno, gdyż jest to błędne myślenie. Miłosierdzie może przyjść do waszej przeszłości, tak jak i do teraźniejszości.
Filip Madre, katecheza (fragment), "Strumienie Wody Żywej 2004"
http://www.zeszytyodnowy.pl/index.php?c ... d=56&t=289
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Śr lut 14, 2007 8:36 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Jak dzisiaj rozmawiać o Krzyżu? Jak mówić o nim w naszych rozmowach?
Myślę, że świetnym przykładem, jak rozmawiać o Krzyżu, może być dla nas światło, jakie Jezus daje w Ewangelii św. Jana mówiąc o Grekach przybyłych, aby oddać pokłon Bogu (J 12, 20 n.). Jezus pokazuje, że Krzyż łączy się z tajemnicą płodności. Jednocześnie podkreśla, że wypływa ona z mądrości Tajemnicy Krzyża, która nie jest naszą mądrością i która przerasta nasz umysł. Dlatego Krzyż pozostaje niezrozumiały i gorszący dla naszego umysłu. Nie należy jednak dopuścić do tego, by na poziomie uczuć zgorszenie zamieniło się w bunt. Zgorszenie umysłu Krzyżem jest rzeczą normalną, ale z miłości do Boga starajmy się je przełamać i żyć tą nową, Bożą mądrością, a nie mądrością ludzką – Boża mądrość się jej nie przeciwstawia, lecz dla naszego umysłu zawsze pozostanie czymś niezrozumiałym.
W świetle rozdziału dwunastego Ewangelii św. Jana możemy odkryć, że dzięki tajemnicy Krzyża serce człowieka może poznać tę nową płodność. Krzyż pozwala ludzkiemu sercu poznać w Sercu Jezusa całkowicie nowe, Boże ubóstwo, które otworzy je na coś, co je przerasta. Wymaganie Bożej miłości przerasta miarę ludzkiego serca, które jest zbyt ciasne dla Bożej miłości. Tajemnica Krzyża ma więc zubożyć i poszerzyć ludzkie serce, by przekroczyło swą zwykłą miarę. Uwaga: doświadczając w szczególny sposób tajemnicy Krzyża, każdy z nas przeżywa ją w ubóstwie, a nie w sposób triumfalny. Krzyż sprawia, że wewnętrznie stajemy się maluczcy. (Warto podkreślić także i to: w tajemnicy Krzyża Serce Jezusa doświadczyło słabości Boga, która sięgała znacznie dalej niż słabość Betlejem, gdyż tajemnica Krzyża wewnętrznie osłabiła ludzkie serce Jezusa. Tajemnica Krzyża jest w naszym życiu po to, byśmy uświadamiali sobie różne przejawy słabości Boga, które pozwalają coraz bardziej się otwierać na Ojca.)
rozmowa z ojcem Marie-Jacques de Belsunce
Uczyć się Krzyża
http://www.swjan.pl/mj-krzyz.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz lut 15, 2007 7:51 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Uwierzyła i uczy wierzyć
Papież Paweł VI powiedział w jednej ze swoich homilii: „Jeśli chcemy być chrześcijańscy, musimy być maryjni, to znaczy musimy uznać istotną, witalną i opatrznościową relację, która łączy Maryję z Jezusem i która otwiera nam drogę prowadzącą do Niego”. Innymi słowy: nasza maryjność może stać się skuteczną drogą wiary, drogą przylgnięcia do Chrystusa. Posługując się myślą św. Ludwika Grignon de Monfort, powiemy, że istota pobożności maryjnej polega na dążeniu do autentycznej przemiany w Chrystusie za pośrednictwem Maryi. Najgłębsze potwierdzenie naszej maryjności manifestuje się, bez wątpienia, w akcie zawierzenia. Bowiem być maryjnym, w najgłębszym tego słowa znaczeniu, oznacza przeżywać z Maryją zażyły związek wzajemnej przynależności, który łączy dziecko z matką. Aby taki głęboki związek zaistniał, potrzebny jest klimat rzeczywistej ufności i zawierzenia. Ufność ta i zawierzenie wyrastają z przeświadczenia, że dobra matka pragnie ponad wszystko szczęścia swego dziecka oraz z wiary w jej matczyną życiową mądrość, która nie zawodzi. Zawierzyć siebie Maryi jako Matce oznacza w tym przypadku: zawierzyć drodze, którą Ona sama chce nas poprowadzić do Chrystusa. Zawierzyć Maryi oznacza poddać się Jej matczynej mądrości i duchowemu kierownictwu w dojrzewaniu naszej wiary w Boga.
Ukrzyżowany Jezus, „widząc Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował”, patrzy na nich oboje nowym spojrzeniem. Kiedy zwraca się do Maryi, nie mówi do Niej „Matko”, lecz „Niewiasto”. Ten fakt jest znamienny. Chociaż w potocznym języku greckim wezwanie „niewiasto” używane jest bardzo często, to jednak nie spotyka się ani w literaturze biblijnej, ani innej pisanej po grecku, by dziecko odnosiło się w ten sposób do swojej matki. To wezwanie użyte w Ewangelii św. Jana należy tłumaczyć jako „Pani”. Jest to imię-tytuł, który mówi o wielkim do Niej szacunku. Ten szacunek Chrystusa do Maryi jest czymś więcej niż szacunek do matki bazujący na więzach krwi. Jest to szacunek do Matki, z którą wiążą Go nie tylko ludzkie, ale i boskie więzy. Na mocy tychże boskich więzów, zgodnie z pragnieniem samego Boga, Maryja staje się również Matką wszystkich ludzi. Chrystus zwracając się do Maryi nowym imieniem: „Niewiasto” wskazuje na Nią jako na Matkę wszystkich rozproszonych dzieci Boga, zjednoczonych na nowo w Chrystusie. Tym słowem Jezus wyraźnie wyznaje, że w Janie powierza Maryi każdego ucznia, i jednocześnie Ją powierza każdemu uczniowi.
W ten sposób nadaje Maryi nowe imię, które mówi, że staje się Matką wszystkich. I dalej mówi: „oto Syn Twój”. Słowem „oto” wyraża swoje zawołanie: „patrz”. Tego samego stwierdzenia („oto”=„patrz”) używa, kiedy zwraca się do Jana. Jezus z wysokości krzyża uczy Maryję patrzeć na Jana i Jana na Maryję nowym spojrzeniem. Rodzi się w ten sposób szczególna wymiana spojrzeń. Owo patrzenie Matki na Syna i Syna na Matkę wyraża to, co stanowi najgłębszy łączący ich związek: miłość zawsze obecną, miłość, która nigdy nie odrywa wzroku matki od syna i syna od matki, miłość, która potrafi zapatrzeć się w drugą osobę i zobaczyć w niej dar. Tylko ten, kto w duchu Chrystusowego pragnienia potrafi zapatrzeć się w drugą osobę, a więc zawierzyć jej siebie w darze, odkrywa w niej dar dla siebie.
Znamienny jest fakt, że Jezus zwraca się tym stwierdzeniem najpierw do swojej Matki. Gdyby chodziło Jezusowi jedynie o Maryję i o zagwarantowanie Jej opieki na przyszłość, wystarczyło przecież zwrócić się do Jana: „oto matka twoja”. Tymczasem Jezus zwraca się właśnie do Niej, aby w pierwszej kolejności powierzyć Maryi swego ucznia, a w nim wszystkich, których miłuje. Rola ucznia jest podporządkowana i zależna od tej, którą spełniać ma Ona.
Ze strony człowieka zawierzenie siebie Maryi rozpoczyna się w tym pięknym i wymownym momencie, który Ewangelia skomentowała słowami: „Od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie” (J 19, 27). Innymi słowy: stało się to w tym samym momencie, w którym uczynił Ją Matką swego domu, swego życia, a więc zawierzył Jej wszystko, co miał, wszystkie wartości swego życia, zwłaszcza tę największą wartość, narażoną na zwątpienie: wiarę w Chrystusa, którego widział konającego.
„Od tej godziny” znaczy coś więcej niż zwykłe określenie chronologii faktów. Wskazuje na godzinę, która jest godziną Jezusa, godziną paschalną, godziną naszego odkupienia. Jednocześnie skupia uwagę na nowej przyszłości, która nadchodzi dla rodzącego się pod krzyżem Kościoła. Jest to przyszłość ściśle związana z Maryją Matką. Właśnie tej samej godziny, która jest godziną naszego zbawienia, pojednania człowieka z Bogiem, uczeń, zgodnie z pragnieniem Jezusa, wziął Ją do siebie. Jest to niezwykle znaczące wydarzenie w historii zbawienia, skoro właśnie w takim momencie w Janie powierza nas Maryi. Dlatego uznanie Maryi pod krzyżem za Matkę jest jakąś szczególną manifestacją przyjęcia Chrystusa i Jego odkupienia. Co to znaczy przyjąć Maryję do własnego życia?
„Uczeń wziął Ją do siebie”. To stwierdzenie w języku greckim ma głębokie znaczenie: Może oznaczać nie tylko „wziął Ją do swego domu”, ale przede wszystkim „wziął Ją do swoich najdroższych spraw, jakimi są wartości życia i wiary”.(4) Owo zaś „wziął” w języku Ewangelii trzeba nade wszystko rozumieć jako duchową postawę przyjęcia Maryi z wiarą. Jest to postawa, która zakłada wewnętrzną otwartość i pełną gotowość pozostania do dyspozycji drugiej osoby. Dla Jana największą i najcenniejszą wartością życia był Chrystus. Dlatego stwierdzenie: „wziął Ją do siebie” odnosi się w pierwszym rzędzie do największej wartości, jaką jest wiara ucznia, „którego Jezus miłował”. Maryja zostaje wprowadzona do wnętrza człowieka z wiarą i w imię wiary w Chrystusa. Zajmuje w nim miejsce, które najbardziej wyraża jego chrześcijańskie „ja”. W Ewangelii Jana wyrażenie „przyjąć” jest praktycznie synonimem słowa „wierzyć”. Kiedy Jan mówi o przyjęciu Chrystusa, ma na myśli postawę wiary, która oznacza nie tylko przyjęcie umysłem, ale całkowite poddanie się Jemu. Postawa wiary jest dla Jana przede wszystkim decyzją miłości i zawierzenia. To samo stwierdza, kiedy mówi o przyjęciu Maryi. Przyjęcie Maryi do siebie należy rozumieć jako akt wiary i miłości. Przyjąć Ją do swoich spraw, to nowe, paschalne potwierdzenie przyjęcia Jezusa, którego Jan miłował z wiarą. Biorąc Maryję do siebie, uczeń Chrystusa przyjmuje do swego wnętrza Słowo Boga i wyrażone w nim niezwykłe paschalne dziedzictwo, któremu na imię „Matka Boga i ludzi”.
Znamienne jest, że uczniem, któremu Chrystus powierza swoją Matkę jest ten sam Jan, który podczas ostatniej wieczerzy złożył głowę na piersi Mistrza. W Janie przytulonym do piersi Mistrza Chrystus przyjmuje każdego kochającego Go chrześcijanina i w Janie też odpowiada miłością na miłość, ofiarując swój największy ziemski skarb – swoją Matkę. Jezus, którego ramiona w godzinie męki zostają rozciągnięte i przybite do krzyża za każdego z nas, z miłości do nas powierza nas swojej Matce, na której piersi często spoczywała Jego głowa, pozostawia nas w Jej matczynych ramionach. Chce, jak pięknie mówi św. Ludwik Grignon de Monfort, abyśmy pozostali w Jej ramionach i byli jak narzędzie w rękach robotnika, jak lutnia w rękach doskonałego muzyka. Powinniśmy rzucić się i „zanurzyć” w Jej ramionach, podobnie jak rzucony w morze kamień zanurza się w jego głębinach.(5)
4 - Por. A. Serra, Bibbia, w: Nuovo Dizionario di Mariologia, Turyn 1988, s. 291-292.
5 - L. M. Grignon de Monfort, O doskonałym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny, s. 257-259
ks. Krzysztof Wons SDS "Uwierzyła do końca", fragment (pogrubienie tekstu moje)
http://www.katolik.pl/index1.php?st=artykuly&id=941
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pt lut 16, 2007 9:31 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
WILFRID STINISSEN OCD
Zapłata
W Kościele nie istnieje własność prywatna, ale raczej swego rodzaju wyrównanie. Kiedy jeden człowiek zaczyna kochać Boga całym swoim sercem i ze wszystkich sił, wzrasta poziom miłości w całym Kościele. Dzięki temu, że istniała w Kościele Teresa z Lisieux, łatwiej nam jest teraz polegać na Bogu i powierzać się Jego miłosierdziu. I to właśnie jest jej zapłatą.
Gospodarz wyszedł, aby nająć robotników do swojej winnicy (Mt 20,1– –16). Inicjatywa pochodzi od gospodarza, czyli od Boga. Robotnik nie decyduje o tym, czy będzie pracował w winnicy, czy nie. Gdyby nie Bóg, nawet nie pomyślałby o tym, że oddanie życia pracy w winnicy ma jakikolwiek sens. Jeżeli człowiek podejmuje jakieś dobro w Bożym królestwie, to dzieje się tak, dlatego że Bóg go do tego powołał. Bez wezwania z Jego strony każda praca jest daremna. To wielka radość być powołanym: wiemy wówczas, że się nie narzucaliśmy, ale zostaliśmy zaproszeni. W czasach, kiedy wielu z nas ma poczucie, że nic dla nikogo nie znaczy, jest ważne, a nawet bardzo ważne, abyśmy mieli głęboką świadomość, że jesteśmy powołani. Powołani przez Boga! „Potrzebuję cię — mówi Bóg — w Mojej winnicy coś pozostanie niezrobione, jeżeli ty nie przyjdziesz w niej pracować”. To już nie jest tak istotne, czy znaczę dla innych wiele, czy mało, wystarczy, że wiele znaczę dla Boga.
Gospodarz wydaje się zainspirowany jakimś niepokojem. Ciągle powołuje... Można odnieść wrażenie, że nigdy nie wystarczy Mu robotników. Winnica jest ogromna i staje się coraz większa. Rozrasta się, ilekroć rodzi się człowiek. Gospodarz szuka robotników wczesnym rankiem, szuka o trzeciej godzinie, o siódmej, o dziewiątej, nawet o jedenastej, kiedy już jest ciemno i praca prawie zakończona. Jezus powołał Piotra i Pawła, i Jakuba, i Jana, i poprzez całe wieki wciąż powołuje. Również na przestrzeni życia poszczególnych ludzi Bóg powołuje ich w różnych sytuacjach. Kogo zabrakło w czasie powoływania rano, ten otrzymuje nową szansę o trzeciej, dziewiątej czy nawet o jedenastej godzinie. Na nikogo nie jest za późno. Nie jest najważniejszy czas, w jakim zostaje się powołanym, ale ważna jest natychmiastowa odpowiedź, kiedy to powołanie się usłyszy. Za każdym razem, kiedy mówimy „nie”, nasz zmysł duchowy staje się nieco bardziej otępiały, a to sprawia, że następnym razem trudniej nam zauważyć powołanie i odpowiedzieć „tak”.
Kiedy wieczorem robotnicy otrzymują swoją zapłatę, nastaje wielkie poruszenie. Rządca winnicy wypłaca należność, poczynając od tych, którzy zostali najęci o jedenastej, i każdemu daje po denarze. Ci, którzy pracowali cały dzień, uważają za oczywiste, iż otrzymają więcej, ponieważ wykonali o wiele więcej pracy. Jednak i oni otrzymują po denarze. Rozumiemy ich niezadowolenie. Sprawiedliwość nakazuje przecież, by zapłata odpowiadała zasłudze. W tej sytuacji widać, jak silne poczucie sprawiedliwości okazują nagle robotnicy z pierwszej godziny. Tacy jesteśmy wszyscy. Z chwilą, gdy spostrzegamy, że inni otrzymują więcej od nas, zaczynamy porywczo działać na rzecz sprawiedliwości, lecz kiedy sami dostajemy więcej od innych, wówczas zachowujemy milczenie. Przypowieść ta chce nas nauczyć, że nasze idee na temat sprawiedliwości nie dotyczą Bożego królestwa. Tam nie ma sprawiedliwości, jeżeli rozumiemy przez nią zapłatę współmierną do zasług. Normą obowiązującą w Bożym królestwie jest miłość. Ona zaś nie zna miary. Jest jak słońce, które nie zastrzega swego światła i ciepła dla elit, ale pozwala mu rozlewać się na wszystkich, którzy chcą je przyjąć.
Wszyscy otrzymują tę samą zapłatę, każdy dostaje po denarze. Denarem, który Gospodarz daje każdemu, jest życie wieczne, życie samego Boga. Wszyscy otrzymają tę samą zapłatę, a jednak inną, zależnie od otwartości, z jaką ją przyjmą. Robotnicy z pierwszej godziny zazdroszczą swoim kolegom ich denara i w ten sposób tracą swój własny. Denar, który tych, co przybyli do pracy jako ostatni, napełnia wdzięcznym zadziwieniem, staje się źródłem rozgoryczenia dla tych, którzy rozpoczęli pracę najwcześniej. Czują się oszukani. Jednak to właśnie oni zostali potraktowani ze stuprocentową sprawiedliwością. Gospodarz jest tego świadom i dlatego z czystym sumieniem oddala ich skargi. „Przyjacielu, mówi, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną?” Otrzymali to, co było zgodne z umową.
Fakt, że zawarli umowę z gospodarzem, z Bogiem, był ich wielkim błędem, który sprawił, że od samego początku wszystko było nie tak, jak trzeba. O robotnikach z trzeciej, szóstej i dziewiątej godziny nie słyszymy, by zawierali umowę z właścicielem winnicy. On im tylko powiedział, że da im słuszne wynagrodzenie. Z robotnikami najętymi o jedenastej w ogóle nie rozmawia o zapłacie. „Idźcie i wy do winnicy”, nic więcej im nie mówi. Umowa zawierana przez pierwszych przybywających, dająca im pewność otrzymania zapłaty za trud, staje się ich nieszczęściem. Zamykają Boga w ramach sprawiedliwości, nie dając Mu żadnej możliwości, by był tym, kim jest, i aby działał zgodnie z tym, jaki jest. Bóg jest miłością i chodzi o to, aby pozwolić Mu być miłością.
Mamy tragiczną zdolność umniejszania i zniekształcania Boga, czynienia z Niego takiego, jakim chcielibyśmy, aby był. Chcemy Go uczynić Bogiem sprawiedliwym, więc będzie sprawiedliwy. Jeśli pragniemy zawierać z Nim umowę, to On jej dotrzyma. „Weź, co twoje i odejdź”. Do siostry Fébronie, przeoryszy zakonu, która usiłowała bronić sprawiedliwości Bożej, św. Teresa z Lisieux powiedziała: „Siostro, chcesz Bożej sprawiedliwości, to ją otrzymasz. Dusza otrzyma tyle, ile się od Niego spodziewa”. To my wybieramy. Sama Teresa wybrała Boże miłosierdzie. Kto oczekuje czegoś określonego, ten otrzyma to. Kto pozostaje otwarty, otrzyma bez miary. Duch Boży jest bez miary (por. J 3,34). Jeżeli myślimy, że da nam tylko małe podarunki, otrzymamy je. Odzieramy Go z Jego mocy. W Nazarecie Jezus nie mógł dokonać żadnych cudów, ponieważ Mu nie wierzono (Mk 6,5–6).
Powinniśmy zrozumieć, że matematyka, którą zbyt łatwo posługujemy się w naszych wzajemnych relacjach, nie przystaje do Bożego królestwa. Kiedy zaczynamy liczyć, przestajemy być chrześcijanami. Oczywiście, istnieją wielkie różnice w Kościele: np. jedni cierpią czy pracują więcej od innych. Jednak jesteśmy jak naczynia połączone. Pracujący ciężko w winnicy przejmują coś z pracy tych, którzy pracują mniej, ci, którzy pracują od pierwszej godziny, rekompensują pracę tych, co przybędą później. W Kościele nie istnieje własność prywatna, ale raczej swego rodzaju wyrównanie. Kiedy jeden człowiek zaczyna kochać Boga całym swoim sercem i ze wszystkich sił, wzrasta poziom miłości w całym Kościele. Dzięki temu, że istniała w Kościele Teresa z Lisieux, łatwiej nam jest teraz polegać na Bogu i powierzać się Jego miłosierdziu. I to właśnie jest jej zapłatą.
Tym, którzy kochają matematykę, Boża miłość wydaje się nieobliczalna, a nawet kapryśna. Jednak Bóg chce zatrzymać sobie prawo bycia Bogiem, tzn. kimś większym, niż jesteśmy w stanie pojąć. „Bo jak wysoko niebo góruje nad ziemią, tak drogi moje są wyższe od waszych, a myśli moje — przewyższają wasze”, mówi Bóg (Iz 55,9).
Nie sprowadzajmy Boga do naszego poziomu, pozwólmy Mu być Bogiem. Na pewno na tym nie stracimy!
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
WILFRID STINISSEN OCD
ur.1927, karmelita bosy, doktor filozofii, znany w całej Skandynawii rekolekcjonista, autor licznych artykułów i książek poświęconych życiu wewnętrznemu, mieszka w Szwecji.
źródło:
W drodze
Nr 5 (321) 2000
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N lut 18, 2007 19:53 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
WILFRID STINISSEN OCD
Czy tylko nieliczni będą zbawieni?
Jeśli naprawdę kochamy, nie potrafimy zaakceptować faktu, że umiłowana osoba na zawsze mogłaby pójść na zatracenie. W tym buncie wobec skrajnej tragedii jesteśmy w zmowie z Bogiem. Czyni On nas współodpowiedzialnymi w wielkim dziele ratowania świata. Czy mamy odmówić Mu tej hojności i żądać, aby wszystko sam czynił?
„Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?”, pytano Jezusa (Łk 13,23). Za Jego czasów była to paląca sprawa. Większość faryzeuszów uważała, że cały Izrael będzie zbawiony. Jednak w niektórych kręgach apokaliptycznych panował mniejszy optymizm: tylko nieliczni mieli uniknąć nadchodzącego sądu. To, że nawet poganie mieliby być zbawieni, nie wchodziło zupełnie w rachubę.
„Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?” Jezus nie daje bezpośredniej odpowiedzi. Jednak nie można twierdzić, że jest to banalne pytanie. Ono jest pytaniem wielkiej wagi, jest decydujące dla naszych losów w czasie i w wieczności. Zadawano je na przestrzeni całej historii chrześcijaństwa. Czynimy to również dzisiaj, choć zwykle formułujemy je nieco inaczej. Trudno nam bowiem uwierzyć, aby większa część ludzkości miała pójść na zatracenie. Pytamy więc: „Czy tylko nieliczni będą zbawieni?” albo jeszcze śmielej: „Panie, czy wszyscy będą zbawieni?”.
Jak już wspomniałem, Jezus nie daje jasnej odpowiedzi. Odsyła nas do Pisma świętego, przede wszystkim do Nowego Testamentu. Jednakże nawet tam nie znajdujemy jednoznacznej odpowiedzi. Są teksty, które wskazują, że wielu pójdzie w ogień wieczny, ponieważ nie troszczyli się o swoich bliźnich w potrzebie (Mt 25,41) albo dopuszczali się nieprawości (13,42). Jednak są i inne teksty, mówiące o tym, że Bóg chce wszystkich zbawić. Św. Paweł zachęca Tymoteusza, by modlił się za wszystkich ludzi, właśnie dlatego, że Bóg „chce, aby wszyscy zostali zbawieni” (1 Tm 2,14). Pisze też, że Bóg postanowił „przez Niego [Syna swego] znów wszystko pojednać ze sobą, i to, co na ziemi, i to, co w niebiosach” (Kol 1,19–20). I jeszcze wyraźniej: „Bóg poddał wszystko nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać miłosierdzie” (Rz 11,32). W Liście do Rzymian, jak w litanii, św. Paweł raz za razem zapewnia, że „nie tak samo ma się rzecz z przestępstwem, jak z darem łaski” (5,15), że łaska Boża jest przemożna (ibidem), że „gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (5,20b).
Ludzkie „nie” nie może mieć tej samej wagi, co Boskie „tak”. Sam Jezus mówi, że idzie i szuka zagubionej owcy, „aż znajdzie” (Łk 15,4). Mówi, że wszystkich pociągnie do siebie (J 12,32). Modli się za swych oprawców, aby Ojciec im przebaczył, nie wiedzą bowiem, co czynią (Łk 23,34). Czy można pomyśleć, aby taka modlitwa, zanoszona przez samego Syna, miała być niewysłuchana?
To wszystko nie może wykluczać i nie wyklucza innych tekstów, w których Jezus mówi o ogniu wiecznym. Nieuczciwe byłoby czytać Biblię, zachowując tylko te fragmenty, które nam się podobają i są dla nas korzystne. Trzeba uwzględniać wszystkie. Jednak kiedy Jezus odmalowuje sąd ostateczny i dzieli ludzi na owce i kozły (Mt 25,33), to nie należy traktować tego jako reportaż. Jezus nie chce nam podać informacji, ale pragnie naszego nawrócenia. Gdy mówi o karze wiecznej, to nie chodzi o to: „Słuchajcie, co się stanie”, ale „Zważajcie na to, aby wam się to nie przydarzyło!”. Jezus mówi o możliwości wiecznego potępienia, a nie o tym, że to musi nastąpić. Nie chce, aby do tego doszło.
Prawdą jest, że żaden człowiek nie może być zbawiony, jeśli na koniec dobrowolnie nie otworzy się na miłość Bożą. Może Bóg nie jest tak bezsilny wobec wolnej woli człowieka, jak często nam się zdaje? Nawet nasza ograniczona ludzka miłość jest czasem zdolna złagodzić zatwardziałość bliźniego i sprawić, aby zupełnie dobrowolnie się otworzył. Czy bezgraniczna miłość Boga nie może wnikać przez te niewielkie szczeliny, które zawsze istnieją w ludzkim pancerzu, i sprawić, aby stopniał jego opór? Czy Bóg w chwili śmierci, kiedy człowiek Go spotyka, nie może okazać tyle swej łagodności, swojej dobroci, swego nieskończonego zmiłowania, żeby już dłużej nie można było ani nie chciało się sprzeciwiać takiej miłości, ale tylko upaść na kolana i powiedzieć: „Mój Pan i Bóg mój!”? „Na imię Jezusa zegnie się każde kolano”, pisze św. Paweł (Flp 2,10). Czy nie byłoby to bardziej podobne do Boga, który jest Miłością, nie zmuszać ludzi do tego siłą, ale raczej, aby oni sami dobrowolnie upadli na kolana, odsłaniając rąbek tej zasłony, która tutaj, na ziemi, wciąż skrywa Jego niepojętą miłość?
Czy nie możemy mieć tej nadziei? Kościół ją ma. W liturgii modlimy się za wszystkich bez wyjątku. W modlitwie eucharystycznej słyszymy kapłana modlącego się w ten sposób: „O dobry Ojcze, zjednocz ze sobą wszystkie dzieci swoje rozproszone po całym świecie”. Czy Kościół kierowałby tę modlitwę do Boga, nie mając żadnej nadziei na jej wysłuchanie?
Jednak jeżeli owa nadzieja okaże się rzeczywistością, nie stanie się to automatycznie, jak jakaś oczywista sprawa. To kosztuje. To kosztowało Boga Jego jedynego Syna. I On chce, byśmy uczestniczyli w tym i płacili cenę. „Usiłujcie, mówi Jezus, wejść przez ciasną bramę”. On nawet tak to zaplanował, że nie tylko możemy walczyć za siebie, ale i za innych ludzi. Tak, jesteśmy do tego zaproszeni. „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie” (Rz 14,7). Możemy wierzyć, możemy kochać za innych, w zamian za nich. Żona może wierzyć za męża, który nie wierzy. Czy to, co Bóg złączył, On sam miałby rozdzielać (por. Mk 10,9)? Matka może kochać za swoje dzieci, może zaofiarować nadmiar miłości, aby uzupełnić to, czego brakuje jej dziecku.
W zasadzie Bóg uczynił wszystko, ale jednak On oczekuje na nasze „tak”. I otrzymaliśmy tę nieprawdopodobną możliwość mówienia „tak” za siebie nawzajem. Dzięki temu stajemy się „pomocnikami Boga”, jak pisze święty Paweł (1 Kor 3,9). On posuwa się tak daleko, że ma odwagę powiedzieć, że w naszym ciele mamy prawo dopełniać braki udręk Chrystusa, dla dobra ciała, którym jest Kościół (Kol 1,24). Bóg czyni nas współodpowiedzialnymi w wielkim dziele ratowania świata 1. Czy mamy odmówić Mu tej hojności i żądać, aby wszystko sam czynił?
Bóg był gotów uratować Sodomę, gdyby tylko znalazł w niej dziesięciu sprawiedliwych (Rdz 18,32). Mojżesz ofiarował siebie za Izrael. Prosił Boga: „Przebacz jednak im ten grzech! A jeśli nie, to wymaż mię natychmiast z Twej księgi, którą napisałeś” (Wj 32,32). Św. Paweł pragnie sam być pod klątwą i odłączonym od Chrystusa, jeśli to mogłoby pomóc jego braciom i rodakom (Rz 9,3). W swym komentarzu do tego urywku Pisma świętego Luter pisze, że to pragnienie św. Pawła jest znakiem doskonałej miłości. W historii chrześcijaństwa wciąż pojawiają się święci, którzy w swoim szaleństwie miłości są gotowi, podobnie jak Chrystus, dla dobra innych „ściągnąć na siebie klątwę” (Ga 3,13). Ileż jest takich matek, których może nie możemy nazwać świętymi, ale które wolałyby same pójść na zatracenie, gdyby to miało uratować ich dzieci!
Jeśli naprawdę kochamy, nie potrafimy zaakceptować faktu, że umiłowana osoba na zawsze mogłaby pójść na zatracenie. W tym buncie wobec skrajnej tragedii jesteśmy w zmowie z Bogiem. Jezus przecież sam mówi, że jest wolą Ojca, aby ze wszystkiego, co Mu dał, niczego nie stracił (J 6,39).
Miłość „we wszystkim pokłada nadzieję” (1 Kor 13,7). I miłość „wszystko znosi” i „wszystko przetrzyma”, ponieważ to, w czym pokładamy nadzieję, stanie się rzeczywistością. Nasza nadzieja nie spuszcza zasłony, ale przeciwnie, dodaje nam odwagi do walki wspólnie z Panem, aby wszyscy przeszli przez ciasną bramę. Współpracować z Bogiem w taki sposób to nasz największy przywilej i nasza najwyższa godność.
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
Homilia wygłoszona przez o. Wilfrida Stinissena w czasie Mszy św. radiowej w kaplicy sióstr karmelitanek bosych w Szwecji, 23 sierpnia 1998.
WILFRID STINISSEN
ur. 1927, karmelita bosy, doktor filozofii, znany w całej Skandynawii rekolekcjonista, autor licznych artykułów i książek poświęconych życiu wewnętrznemu, mieszka w Szwecji.
1 - pkt. 10 bulli Jana Pawła II Incarnationis Mysterium czytamy m.in.: „...między wiernymi dokonuje się prawdziwa wymiana darów duchowych, która sprawia, że świętość jednego wspomaga innych w znacznie większej mierze, niż grzech jednego może zaszkodzić innym. Niektórzy ludzie pozostawiają po sobie jak gdyby nadmiar miłości, poniesionych cierpień, czystości i prawdy, który ogarnia i wspiera innych. Na tym właśnie polega rzeczywistość zastępstwa (vicarietas), na której opiera się cała tajemnica Chrystusa. Jego przeobfita miłość zbawia wszystkich” [przyp. tłum.].
źródło:
W drodze
Nr 10 (326) 2000
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt lut 20, 2007 9:24 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
MNICH PRAWOSŁAWNY
O powtarzaniu imienia Jezus
Aby chodzić, trzeba najpierw postawić pierwszy krok; aby popłynąć, należy rzucić się w wodę. To samo dzieje się z wzywaniem imienia Jezus. Zacznij od wypowiadania go z adoracją i miłością.
Formuła wzywania imienia Jezus
Potem Jakub rzekł: „Powiedz mi, proszę, jakie jest Twe imię?”. Ale on odpowiedział: „Czemu pytasz mnie o imię?” — i pobłogosławił go na owym miejscu (Rdz 32,30).
1. Wzywanie imienia Jezus może dokonywać się w różnej formie. Każdy musi sam znaleźć taki sposób wyrazu, jaki jest odpowiedni dla jego modlitwy. Jednak jakąkolwiek formułą się posłużymy, jej sercem i centrum musi być święte Imię, słowo Jezus. W nim leży cała moc wezwania.
2. Imię Jezus można przywoływać samodzielnie albo wypowiadać je w mniej czy bardziej rozwiniętej frazie. Na Wschodzie najpowszechniejszą formułą jest: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. Można po prostu mówić: „Jezu Chryste” albo „Panie Jezu”. Powtarzanie można nawet zredukować do samego słowa „Jezus”.
3. Ta ostatnia z wymienionych formuł — samo imię Jezusa — jest najstarszym rodzajem wzywania Imienia. Jest najkrótsza, najprostsza i, jak nam się wydaje, najłatwiejsza. Dlatego proponujemy, niczego nie ujmując pozostałym formułom, by posługiwać się samym słowem „Jezus”.
4. Kiedy mówimy o wzywaniu imienia Jezus, to mamy na myśli wewnętrzne i często powracające powtarzanie samego imienia Jezus bez dodatkowych słów. Święte imię stanowi modlitwę.
5. Imię Jezus można albo wypowiadać głośno, albo tylko w myślach. W obu wypadkach ma miejsce prawdziwe przywoływanie Imienia, ustne w pierwszym wypadku, a wewnętrzne w drugim. Również ustne powtarzanie Imienia, jeśli dokonuje się wolno i z namysłem, pomaga nam wejść w modlitwę wewnętrzną i przygotowuje duszę do kontemplacji.
Ćwiczenie się we wzywaniu imienia Jezus
Będę polegać na Twoim imieniu, bo jest dobre dla ludzi Tobie oddanych. (Ps 52,11)
6. Wzywanie imienia Jezus można praktykować wszędzie i w każdym czasie. Możemy je wypowiadać na ulicy, w pracy, w swoim pokoju, w kościele itd. Możemy je powtarzać w czasie spaceru. Obok tego „dowolnego” posługiwania się Imieniem, nie określonego ani ograniczonego jakąkolwiek formą, dobrze jest przeznaczać konkretny czas i miejsce na regularne jego wzywanie. Kto dobrze już wszedł w ten rodzaj modlitwy, ten nie musi przestrzegać takiego porządku. Jednak jest to konieczny warunek dla początkujących.
7. Jeżeli codziennie przeznaczamy jakiś czas na wzywanie imienia Jezus (obok dowolnych wezwań, które powinniśmy praktykować jak najczęściej), to powinniśmy pielęgnować to ćwiczenie — na tyle, na ile pozwalają na to warunki — w odosobnionym i spokojnym miejscu: „Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6,6). Postawa ciała ma niewielkie znaczenie, można chodzić, siedzieć, leżeć czy klęczeć. Najlepiej wybrać tę, która zapewnia największy spokój i wewnętrzną koncentrację. Pomocne może być wyrażanie przez postawę zewnętrzną pokory i adoracji.
8. Zanim zaczniesz wypowiadać imię Jezus, ucisz się, skup się wewnętrznie i proś Ducha Świętego o natchnienie i kierownictwo. „Nikt też nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: »Panem jest Jezus«” (1 Kor 12,3). Imię Jezus nie może prawdziwie wniknąć do serca, które nie zostało napełnione oczyszczającym powiewem i ogniem Ducha. Sam Duch chce rozniecić i ożywić w nas imię Syna.
9. Potem rozpocznij z całą prostotą. Aby chodzić, trzeba najpierw postawić pierwszy krok, aby popłynąć, należy rzucić się w wodę. To samo dzieje się z wzywaniem imienia Jezus. Zacznij od wypowiadania go z adoracją i miłością. Uchwyć się go mocno. Powtarzaj je. Nie myśl o tym, że powtarzasz wezwania, myśl tylko o samym Jezusie. Wypowiadaj Jego imię powoli, delikatnie i spokojnie.
10. Początkujący zwykle popełniają ten błąd, że starają się łączyć wypowiadanie świętego Imienia z wewnętrzną żarliwością i uczuciem. Usiłują nadać mu wielką moc. Jednak imienia Jezus nie można wykrzykiwać ani łączyć go z przemocą, nawet we własnym wnętrzu. Kiedy Eliasz został wezwany, by stanął przed Panem, zerwała się wielka i mocna wichura, ale Pan nie był w wichurze; a po wichurze trzęsienie ziemi, ale Pan nie był w trzęsieniu ziemi; a po trzęsieniu ziemi powstał ogień, ale Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu nadszedł szmer łagodnego powiewu. „Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty” (1 Krl 19,13). Niczego nie osiągniesz przez energiczne wysiłki i próbę nadania swojej modlitwie dużej intensywności. Kiedy powtarzasz święte Imię, stopniowo zbieraj myśli, uczucia i wolę wokół niego, skupiaj na nim całą swoją osobę. Pozwól, aby przeniknęło twoją duszę, jak kropla oliwy rozlewa się i wnika w kawałek materiału. Nie pozwól, aby umknęła jakakolwiek cząstka twojej osoby. Powierz całe swoje „ja” i zamknij je w imieniu Jezus.
11. Kiedy wzywa się imienia Jezus, nie powinno się powtarzać tej modlitwy bez chwili przerwy. Kiedy wypowie się Imię, to można modlitwę tę rozciągnąć i przedłużyć o kilka sekund czy minut cichego trwania i skupienia. Powtarzanie imienia Jezus można porównać do ruchu skrzydeł wzlatującego w górę ptaka. Nie może być sztuczne i wymuszone, przynaglane albo nerwowe. Musi być delikatne, lekkie — i w najgłębszym tego słowa znaczeniu — pełne wdzięku. Kiedy ptak wzniesie się już w górę, płynie potem lekko i tylko czasem poruszy skrzydłami, aby utrzymać się w powietrzu. Gdy dusza w ten sam sposób dojdzie do myśli o Jezusie i wypełni się pamięcią o Nim, to może zaprzestać powtarzania Jego imienia i odpoczywać w Panu. Powtarzanie Imienia należy podjąć od nowa tylko wówczas, kiedy inne myśli grożą wejściem w jego miejsce. Wtedy znów trzeba zacząć powtarzać imię Jezus, aby zaczerpnąć nowych sił.
12. Kontynuuj te wezwania tak długo, jak tego pragniesz i potrafisz. Przerwij modlitwę, gdy poczujesz zmęczenie. Nie upieraj się wtedy, lecz podejmij ją, gdy znów poczujesz potrzebę. Z czasem zobaczysz, jak imię Jezus spontanicznie porusza twymi ustami i prawie zawsze pozostaje w twej świadomości, choć w cichy i ukryty sposób. Nawet twój sen przeniknie imię Jezus i pamięć o Nim. „Ja śpię, lecz serce me czuwa” (Pnp 5,2).
13. Kiedy zaczynamy wzywać imienia Jezus, to naturalne, że mamy nadzieję osiągnięcia jakiegoś „pozytywnego” albo „namacalnego” rezultatu, to znaczy poczucia, że osiągnęliśmy rzeczywisty kontakt z osobą Pana, i dążymy do tego: „Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa” (Mt 9,21). To cudowne doświadczenie jest utęsknionym punktem szczytowym wezwania: „Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz” (Rdz 32,27). Musimy jednak uniknąć przesadnej tęsknoty za takimi przeżyciami. Religijna tęsknota łatwo może przybrać formę niebezpiecznego pożądania i zmysłowości. Nie sądźmy, że jeśli przez jakiś czas przywoływaliśmy imię Jezus, niczego nie „czując”, to ten czas był stracony albo nasz wysiłek bezowocny. Przeciwnie, ta z pozoru bezowocna modlitwa była milsza Bogu niż chwile uniesienia, ponieważ była wolna od jakichkolwiek egoistycznych poszukiwań duchowego zadowolenia. To modlitwa czystej i nagiej woli. Powinniśmy więc być wytrwali i każdego dnia regularnie przeznaczać określony czas na wzywanie imienia Jezus, nawet jeżeli wydaje się nam, że ta modlitwa jest chłodna i oschła. Tego rodzaju trwały wysiłek woli, takie trzeźwe oczekiwanie obecności imienia Jezusa okaże się dla nas błogosławione i doda nam siły.
14. Zresztą wzywanie imienia Jezus rzadko pozostawi nas w stanie oschłości. Kto ma nieco doświadczenia w tym względzie, zgodzi się, że bardzo często towarzyszy mu poczucie radości, ciepła i światła. Odnosi się wrażenie, że poruszamy się i kroczymy w świetle. Nie ma obciążeń, żadnego usychania z tęsknoty, żadnej walki. „Olejek rozlany — imię twe [...]. Pociągnij mnie za sobą! Pobiegnijmy!” (Pnp 1,3–4).
Wzywanie imienia Jezus jako droga duchowa
Pan będzie ich mocą, w Jego imię będą chodzili — wyrocznia Pana (Za 10,12).
15. Wzywanie imienia Jezus może po prostu być epizodem na naszej duchowej drodze (etymologiczne znaczenie słowa epizod to coś, co wydarza się „w drodze”). Albo może to być po prostu droga, jedna z wielu, albo ta jedyna droga, którą przedkładamy nad inne i wybieramy raz na zawsze. Innymi słowy, wzywanie imienia Jezus może być dla nas tylko etapem, modlitwą, którą posługujemy się przez jakiś czas i zostawiamy dla innych; albo czymś więcej niż etapem — metodą, którą nieustannie się posługujemy jako dopełnieniem innych form i sposobów modlitwy; albo metodą, wokół której budujemy i organizujemy całe nasze życie duchowe. Wszystko zależy od naszego osobistego powołania, od okoliczności i możliwości. Słowa te kieruję do „początkujących”, tych, którzy pragną poznać podstawy tej modlitwy i nawiązać kontakt ze świętym Imieniem, oraz tych, którzy już poznali ten wstępny etap, ale chcą podążać „drogą Imienia”. Ten, dla kogo posługiwanie się wezwaniami imienia Jezus już stanowi jeden z kilku lub też jedyny rodzaj modlitwy, nie potrzebuje moich rad.
16. Nie osiągniemy postępów we wzywaniu imienia Jezus dzięki naszym zachciankom albo powziętemu postanowieniu. Musimy być do tego powołani, prowadzeni przez samego Boga. Jeżeli próbujemy posługiwać się wzywaniem imienia Jezus jako naszą najważniejszą duchową metodą, to powinniśmy mieć świadomość, że jest to szczególne powołanie. Ćwiczenie duchowe, a tym bardziej system duchowy, który oprzemy na przypadkowym działaniu, nieuchronnie się zawali. Dlatego do imienia Jezus powinien nas prowadzić Duch Święty. Wówczas wzywanie imienia Jezus może być w nas owocem samego Ducha.
17. Nie istnieje żaden nieomylny znak wskazujący na to, że jesteśmy powołani do wzywania imienia Jezus. Czasem mogą się pojawić pewne znaki rozpoznawcze, które powinniśmy rozeznać z pokorą i rozwagą. Jeżeli czujemy się przynaglani do wzywania imienia Jezus, jeżeli ta praktyka potęguje naszą miłość, czystość, posłuszeństwo i pokój, a korzystanie z innych modlitw staje się trudne, możemy — nie bez ostrożności — przypuszczać, że droga do wzywania imienia Jezus jest przed nami otwarta.
18. Kogo pociąga wzywanie imienia Jezus, powinien być ostrożny z rezygnowaniem z innych form modlitwy. Nie mówmy: „Wzywanie imienia Jezus jest najlepszą modlitwą”. Najlepsza dla każdego człowieka jest taka modlitwa, do której czuje się powołany przez Ducha Świętego. Kto praktykuje wzywanie imienia Jezus, musi też poskramiać pokusę niedyskretnego i pochopnego głoszenia właśnie tej formy modlitwy. Nie śpieszmy się mówić Bogu: „Będę głosił imię Twoje swym braciom [...]” (Ps 22,23), jeżeli On w sposób szczególny nie powierzy nam tego zadania. Lepiej pokornie zachować tajemnice Boże.
19. Oto co możemy powiedzieć rozsądnie i rzeczowo. Wzywanie imienia Jezus upraszcza nasze życie duchowe i doprowadza do jedności. Żadna modlitwa nie jest prostsza od tej zawartej w jednym słowie, przez które święte Imię staje się jedynym ośrodkiem całego życia. Skomplikowane metody często nużą i rozpraszają myśli. Natomiast imię Jezus łatwo skupia wszystko wokół siebie. Ma moc jednoczącą i integrującą. Ktoś wewnętrznie rozbity, kto mógłby powiedzieć: „Na imię mi »Legion«, bo nas jest wielu” (Mk 5,9), powinien odzyskać jedność w świętym Imieniu: „Nakłoń me serce, by lękało się Twego imienia” (Ps 86,11).
20. Wzywania imienia Jezus nie należy rozumieć jako mistycznej drogi, która miałaby nam oszczędzić ascezy, zaparcia się siebie. W życiu duchowym nie ma dróg na skróty. Modlitwa imieniem Jezus oznacza ciągłe czuwanie nad swoją duszą. Należy unikać grzechu. Istnieją tylko dwa rodzaje zachowań. Jedni mogą czuwać nad rozumem, pamięcią i wolą, aby modlić się imieniem Jezus z większym skupieniem i miłością. Inni będą wypowiadać imię Jezus właśnie po to, aby się lepiej skupić i aby ich miłość stała się bardziej serdeczna. Moim zdaniem, ten drugi sposób jest lepszy. Imię Jezus samo w sobie jest środkiem oczyszczenia i doskonałości, kamieniem probierczym, filtrem, przez który nasze myśli, słowa i czyny muszą przejść, aby uwolnić się od nieczystości. Nie powinniśmy dopuścić do siebie żadnej myśli, słowa czy czynu, zanim nie przejdzie przez imię Jezus — ono oczyści nas z wszystkich grzesznych elementów. Przyjmować należy tylko to, co da się pogodzić z imieniem Jezus. Mamy imieniem Jezus i myślami o Nim wypełnić po brzegi nasze serca, utrzymując je z całą ostrożnością, jak drogocenne naczynie, i bronić przed jakąkolwiek obcą manipulacją i próbą zawładnięcia. To surowa asceza. Wymaga zapomnienia o sobie, śmierci własnego „ja”, podczas gdy święte Imię wzrasta w naszej duszy: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3,30).
21. Wzywanie imienia Jezus musimy stawiać pośród innych form modlitewnych. Ponieważ zajmujemy się tutaj tylko indywidualną i prywatną modlitwą, nie będziemy omawiać modlitwy liturgicznej ani tych modlitw, które zrodziły się z różnych reguł zakonnych. Nie lekceważmy modlitwy liturgicznej ani tych modlitw, które wynikają z posłuszeństwa — nie ujmujmy im niczego. Ich wspólnotowy charakter i fakt, że są czymś stałym, mogą nam pomóc. Kapłani i członkowie zakonów muszą sami dojść do tego, czy w ogóle i w jakiej mierze wzywanie imienia Jezus da się pogodzić z obowiązującym ich porządkiem modlitwy. Trzeba też rozważyć inne formy modlitwy indywidualnej. Dość wspomnieć o dialogu, który prowadzimy, kiedy słuchamy Boga i mówimy do Niego. Albo o czysto kontemplacyjnej i bezsłownej modlitwie, o modlitwie „odpocznienia” i „zjednoczenia”. Czy powinniśmy ją zarzucić na rzecz wzywania imienia Jezus, czy też nie? Może powinniśmy korzystać z obydwu form? Odpowiedź należy zostawić Bogu w każdym poszczególnym przypadku.
W niektórych przypadkach Boże powołanie do wzywania imienia Jezus może oznaczać wykluczenie wszystkich innych form modlitewnych. Jednak uważam, że droga Imienia jest szeroka i wolna. Najczęściej jest doskonale zjednoczona z chwilami wsłuchiwania się w wewnętrzny głos, odpowiadaniem mu oraz czasem całkowitego wewnętrznego milczenia. Poza tym nigdy nie zapominajmy, że najlepszym sposobem modlitwy w danej chwili jest ten, do którego skłania nas Duch Święty.
22. Rada i dyskretne przewodnictwo kogoś, „starszego”, mającego osobiste doświadczenie drogi imienia Jezus, bardzo często może stanowić pomoc dla początkujących. Radziłbym kontakt z takim kierownikiem. Nie jest to jednak absolutnie konieczne. „Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy” (J 16,13).
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
Tekst pochodzi z książki Wilfrida Stinissena OCD oraz Mnicha prawosławnego Imię Jezus jest w tobie. O modlitwie nieustannej, która ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa W drodze.
źródło:
W drodzeNr 1 (353) 2003
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Śr lut 21, 2007 11:12 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Jak kontemplować krzyż? Modlitwa przed krzyżem.
Kontemplacja wymaga miłującej wiary i zawsze dotyczy osoby. Kontemplować można osobę. Światło kontemplacji można otrzymać w osobistej miłości do Jezusa żyjącego tajemnicą Krzyża, gdyż kontemplacja jest światłem w miłości. Ważne więc, byśmy patrzyli na tajemnicę Krzyża najpierw i przede wszystkim jako na tajemnicę miłości, i to miłości aktualnej. Kontemplacja zawsze dotyczy rzeczywistości aktualnej. Nie może odnosić się do przeszłości. A zatem właśnie w postawie wewnętrznej wiary, pełnej miłości, w postawie przyjęcia aktualnie istniejącej rzeczywistości – Jezusa, który w chwale żyje tajemnicą Krzyża, w postawie przylgnięcia do wiary, można otrzymać to światło, które pochodzi „z góry”. Nie możemy kontemplować zawsze, kiedy chcemy, ale możemy pragnąć kontemplacji, i samo to pragnienie już jest przedsmakiem kontemplacji Krzyża.
Mogę więc kontemplować tylko Jezusa żyjącego tajemnicą Krzyża, tajemnicą miłości. Dlatego na tajemnicę Krzyża trzeba więc patrzeć jako na tajemnicę miłości, a nie przede wszystkim jako na tajemnicę cierpienia. Jest to tajemnica miłości wznoszącej się ponad cierpienie. Mogę kontemplować Serce Jezusa, które żyje tajemnicą cierpienia, podjętego, zwyciężonego i przemienionego przez miłość. Cierpienie przeżywane w Sercu Jezusa zostaje przemienione przez miłość i staje się sposobem, w jaki Bóg nam tę miłość przekazuje. Kontemplacja istnieje więc wewnątrz daru i wewnątrz tej osobistej miłości. Dokonuje się w milczeniu, ponad modlitwą słowną, w wewnętrznej bliskości Boga i w darze od Niego. A Ja, gdy zostanę wywyższony na drzewie Krzyża, przyciągnę wszystkich do siebie (por. J 12,32). Jezus żyjący tajemnicą Krzyża jest obecny, gdy miłością swego Serca przyciąga do siebie serce człowieka. Jeśli Bóg tego chce, w realizmie tej obecności możemy otrzymać to światło i to doświadczenie.
Kontemplacja Krzyża może przybierać różnorodne formy. Wszystkie one wymagają przeżywania miłującej wiary jako daru Ducha Świętego. Dzięki darowi mądrości wiara połączona z miłością może dać naszemu sercu światło i bliskość Boga – światło daru mądrości i daru rozumu.
Jak dzisiaj mówić o Krzyżu? Przepowiadanie Krzyża
Po pierwsze, należy stale podkreślać, że tajemnica Krzyża jest przede wszystkim tajemnicą miłości, a nie tajemnicą cierpienia. I jest tajemnicą aktualną. Tajemnica chwały obejmuje obecność Jezusa, który składa ofiarę Krzyża. Tajemnica Krzyża to ofiara, jaką Jezus składa z całego siebie Ojcu, okazując Mu synowską miłość. Ofiara Jezusa na Krzyżu jest więc tajemnicą miłości, która obejmuje posłuszeństwo, i to właśnie charakteryzuje synowską miłość do Ojca w Sercu Jezusa. Ta miłość wciela się w posłuszeństwo, ale nie jest to już tylko posłuszeństwo przykazaniom – to całkowicie nowe posłuszeństwo, okazywane upodobaniu Ojca. Gdy jest przeżywane w tajemnicy Krzyża, staje się posłuszeństwem miłości, a nie tylko ludzką cnotą posłuszeństwa.
W ofierze złożonej Ojcu i poprzez tę ofiarę Jezus otacza chwałą Ojca. Ukazuje i przekazuje miłość Ojca do Niego i swą miłość do Ojca. W jednej i tej samej ofierze, w jednym i tym samym akcie, jednocześnie otacza chwałą Ojca i nas zbawia. Akt ofiary w Sercu Jezusa jest przede wszystkim aktem kontemplacji. Jezus żyje tajemnicą Krzyża, kontemplując Ojca. Ofiara jest obecna w Jego kontemplacji, a kontemplacja obejmuje ofiarę. Wobec nas jest to jednocześnie akt miłości braterskiej i akt miłosierdzia, gdyż w tym akcie Jezus nas zbawia. Nie są to dwa odrębne akty, lecz jeden akt miłości mający dwa wymiary: pierwszy odnosi się do Ojca, a drugi do nas. Widzimy tu jedność między miłością do Boga, Ojca, i miłością braterską. Akt miłości synowskiej obejmujący to posłuszeństwo jest aktem adoracji: Serce Jezusa adoruje Ojca w tajemnicy Krzyża.
Wrócę jeszcze do aktu posłuszeństwa: posłuszeństwo Jezusa na Krzyżu ma w sobie coś niepowtarzalnego, gdyż jest to posłuszeństwo sięgające śmierci. Jezus umiera w pełnym miłości akcie posłuszeństwa, który ma niepowtarzalny, substancjalny realizm, gdyż zawiera w sobie cały realizm śmierci, i to dokonanej. Sam Jezus urzeczywistnił tę śmierć, składając w ofierze własne życie. Jest to więc akt adoracji Ojca, spełniający się w oddaniu Ojcu całego siebie. Jednocześnie Jezus wynagradza tym aktem wszelkie przejawy braku szacunku dla najwyższego majestatu Ojca; wynagradza wszelkie przejawy braku adoracji Jego Ojca przez człowieka.
Wydaje mi się więc ważne, by mówić o tajemnicy Krzyża opierając się na tym, co przeżywa Serce Jezusa w odniesieniu do Ojca i do nas poprzez ten niepowtarzalny akt Krzyża, obejmujący różne wymiary. A to wymaga spojrzenia od wewnątrz, które pozwoli odkryć w Krzyżu wielkie zwycięstwo miłości. Gdy patrzeć z zewnątrz, Krzyż zawsze pozostaje zgorszeniem.
rozmowa z ojcem Marie-Jacques de Belsunce
Uczyć się Krzyża (pogrubienie i podkreslenie tekstu moje)
http://www.swjan.pl/mj-krzyz.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N lut 25, 2007 12:37 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Czy mógłby Ojciec opowiedzieć nam o swym powołaniu zakonnym? Z czego Ojciec czerpie życie?
To jest sprawa bardziej delikatna, gdyż to jest tajemnica serca każdego człowieka, a przede wszystkim tajemnica Boga względem każdego z nas. Odkrywamy, że Jezus zawsze nas wyprzedza. Im dalej idziemy do przodu, tym pełniej odkrywamy, jak bardzo darmowa jest miłość Jezusa do nas, i jak bardzo wymaga ona także i od nas codziennej wierności. Wierność nie jest czymś zdobytym raz na zawsze. Wierność znaczy starać się każdego dnia iść coraz dalej i wykorzystywać wszystko, aby kochać coraz więcej. Jeden z ojców pustyni podkreśla, że świętością jest żarliwość w miłości. Miłość nie jest czymś, co trwa jeden dzień. Grecy mawiali, że bogini Afrodyta uosabia miłość ulotną, jednodniową, lekką, przelotną namiętność. Miłość w najmocniejszym znaczeniu chwyta nasze serce w coraz głębszym i coraz bardziej osobistym porywie. Dlatego miłość posługuje się cierpieniem. Kiedy doznajemy tylko radości, istnieje niebezpieczeństwo, że nasze serce pozostanie powierzchowne: łatwo kochać i być wiernym w radości. Kiedy jednak nasze serce zostało oszlifowane przez cierpienie, nasza miłość się pogłębia, gdyż stała się wierna. Pokazuje nam to ukrzyżowany Jezus. Nie znaczy to, jakoby należało kochać cierpienie samo w sobie; cierpienia nie można kochać, ono jest złem. Kiedy już jednak znajdzie się w naszym życiu, można się nim posłużyć, miłość może odnieść nad nim zwycięstwo. Pokazuje nam to ukrzyżowany Jezus.
W objawieniu miłości przez Jezusa istnieje niepowtarzalna głębia, gdyż jest to miłość Boża, substancjalna, która odnosi zwycięstwo nawet nad śmiercią. Ludzka miłość nie może zwyciężyć śmierci: mogę bardzo kogoś kochać po ludzku, ale to go nie uchroni od śmierci. Miłość Chrystusa zwycięża śmierć, wzięła na siebie śmierć każdego z nas, cierpienia i klęski każdego z nas, i odniosła nad nimi zwycięstwo.
Z drugiej strony, między prawdą i miłością nie ma opozycji. Im bardziej nasz umysł poszukuje prawdy, tym bardziej może służyć miłości. Kiedy pozostajemy zbyt mocno w aspekcie logiki, to już nie wiemy, czym jest miłość; kiedy naprawdę poszukujemy prawdy, nasze serce się pogłębia i kocha wykraczając poza rzeczy zewnętrzne, z bardzo wielką determinacją. W gruncie rzeczy, nasze życie jest wielką tajemnicą: serce każdego człowieka jest tajemnicą, a Chrystus wychodzi na spotkanie serca każdego człowieka. Bóg przychodzi, aby spotkać serce człowieka, i nasze serce staje się święte, staje się Świątynią Boga, na tyle, na ile pozwala się Bogu przyciągać.
Wszystko to jest przeżywane poprzez walki. Nasze życie chrześcijańskie nie wprowadza nas do ziemskiego raju. Pewnie, że mamy w sobie tę tęsknotę: tak bardzo chcielibyśmy, aby tych walk nie było, aby na zewnątrz wszędzie panował spokój, ale tak nie jest. Kościół przeżywa dzisiaj wielką walkę o prawdę, o miłość, o świętość; Jezus zakończył swe życie w wielkiej walce Krzyża. Nie należy bać się walk, nie należy bać się zmagań czy trudności. Nie są one rzeczą pierwszą, ale faktycznie, póki żyjemy na ziemi, nasze życie jest przeżywane poprzez walki, w codziennie dokonywanych wyborach, w bardzo konkretnych wyborach naszego życia, gdy Jezus domaga się od nas wierności. I nie należy się niepokoić, że zdarzają się upadki: Bóg je dopuszcza, abyśmy się podnosili z Jego łaską, bardziej pokorni, bardziej ubodzy. Jeśli zabrakło nam wierności, to być może Bóg do tego dopuścił po to, byśmy uznali swe ubóstwo, byśmy nie byli pyszni i byśmy umieli żyć przebaczeniem. Nie ma niczego, co bardziej sprzeciwiałoby się miłości niż pycha. Bycie pysznym polega na tym, że człowiek chce do wszystkiego dojść o własnych siłach i chce wszystko zmierzyć. Bóg pozwala więc, aby w naszym życiu pojawiła się taka czy inna rana, taka czy inna trudność, taki czy inny grzech, abyśmy się stali ubożsi, abyśmy żyli Jego miłosierdziem i podnosili się żyjąc wyłącznie Nim. Człowiek pyszny staje się bezwzględny i uważa, że nie potrzebuje Chrystusa; uważa, że nie potrzebuje Zbawiciela. Stwierdzenie, że Chrystus jest naszym Zbawicielem, to konkret. To znaczy, że bez Niego nie jesteśmy zbawieni, że bez Niego nie mamy możliwości żyć aż do końca. Jezus wyraźnie to mówi w Ewangelii: „beze Mnie nic nie możecie uczynić”[16]. I to jest bardzo konkretne.
[16] J 15, 5.
źródło:
o. M.-D. Goutierre, Powołani do miłości (fragment)
Konferencja wygłoszona do młodzieży akademickiej we Wrocławiu, 26 października 2000. (pogrubienie i podkreślenie tekstu moje)
http://www.swjan.pl/powgoutierre-f1.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pn lut 26, 2007 10:02 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
WILFRID STINISSEN OCD
Uciszenie burzy rozważanie wokół Mk 4,35–41
Jezus pozwala, aby sztorm nadszedł. Ingeruje dopiero w chwili, kiedy zaczynamy tonąć. Czeka do momentu, kiedy jest już prawie za późno. On wiedzie nas w beznadziejność nie po to, aby wypróbować naszą nadzieję, ale po to, by stała się ona niezłomna. Pragnie, by była w stanie pokonać beznadzieję.
„Przeprawmy się na drugi brzeg”, mówi Jezus. Jeżeli na serio traktujemy nasze życie, to wciąż przychodzą takie chwile, kiedy trzeba podjąć to wezwanie. Jeżeli naprawdę jesteśmy chrześcijanami, to jest nie do pomyślenia, byśmy stali w miejscu. Chcąc być ludźmi dojrzałymi, musimy przejść przez wiele progów. Bóg zaprasza nas, byśmy w relacji do Niego i do siebie nawzajem wciąż zdobywali nowe doświadczenia. Przyjdzie czas, kiedy będziemy wezwani do opuszczenia tego, co dawne. Wówczas powtórzymy za św. Pawłem: „Wszystko, co dawne, minęło, a oto wszystko staje się nowe” (2 Kor 5,17).
Wspólna przeprawa
Czy zawsze jesteśmy wystarczająco chętni, by przeprawiać się na drugą stronę? Czy nie wolimy raczej zostać tam, gdzie czujemy się już zadomowieni i bezpieczni? Sami nie możemy zaprogramować tych przepraw, ale gdy zostaniemy wezwani, powiedzieć „nie” oznacza zrezygnować z życia.
Kiedy nasze życie dobiegnie końca, przyjdzie Jezus, aby po raz ostatni powiedzieć nam: „przeprawmy się na drugi brzeg”. Jeśli wielokrotnie w ciągu ziemskiej wędrówki z pełną dyspozycyjnością przeprawialiśmy się na drugą stronę, będziemy potrafili całym sercem powiedzieć „tak”, kiedy przyjdzie dzień ostatniej przeprawy. Tym bardziej uczynimy to, wiedząc, że Jezus zawsze jest z nami. On bowiem nie mówi: „przepraw się”, ale „przeprawmy się na drugą stronę”.
Do ostatniej chwili
„Wtem nastała wielka burza i uderzyła w łódź tak, że omal się nie przewrócili”. Pozostawienie tego, co dawne, i zwrócenie się ku nowemu nie jest wyłącznie cudowną przygodą. Wzrost zakłada kryzysy. Iluzją jest sądzić, że pod powierzchnią nie może być burzy, ponieważ Jezus jest z nami. Burza przynależy do żeglarskiego życia. Czy można nazwać doświadczonym żeglarzem takiego, który nie przeżył sztormu?
Jezus nie mówi od razu do wiatru i morza, aby ucichły. Pozwala, aby sztorm nadszedł. On ingeruje dopiero w chwili, kiedy zaczynamy tonąć. Czeka do momentu, kiedy jest już prawie za późno, jakby kochał ostatni dzwonek. Nie dlatego, aby chciał nas dręczyć. Robi to, ponieważ sztorm jest dla nas pożyteczny i zajmuje ważne miejsce w życiu. Bez burz nie wzrastamy. Nie wymaga wielkiej wiary liczyć na Niego, kiedy morze jest spokojne i wszystko układa się pomyślnie. Gdy jednak znajdujemy się w trudnym położeniu, kiedy nie widzimy drogi wyjścia, wtedy nasza wiara i nadzieja mają szansę wzrostu. On wiedzie nas w beznadziejność nie po to, aby wypróbować naszą nadzieję, ale po to, by stała się ona niezłomna. Pragnie, by była w stanie pokonać beznadzieję.
Gdyby zaingerował zbyt wcześnie, wówczas sztorm chybiłby celu. W momencie, gdy wyczerpuje się cała ludzka nadzieja, przychodzi czas na nadzieję bożą. Nadzieję na Boga. Kiedy Jezus odsłania okropne zdarzenia, jakie poprzedzą Jego powtórne przyjście, dodaje, zupełnie niespodziewanie: „Kiedy się to dziać zacznie, to nabierzcie ducha i podnieście głowy, gdyż zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,28]. W czasie gdy wszystko idzie jak najgorzej, mamy najbardziej zaufać.
Podczas swojej ostatniej przeprawy Jezus napotyka na straszliwą burzę. Burze, które my przeżywamy, są niczym w porównaniu z tą, której On doświadczył. Ojciec nie tylko czeka ze swą ingerencją aż do ostatniej chwili, ale nawet pozwala, aby ostatnia chwila przeminęła. Jezus nie zostaje uratowany od krzyża, On umiera na nim, stacza się. Wydaje się, że Ojciec śpi, podobnie jak Jezus spał, kiedy zdesperowani uczniowie walczyli ze sztormem. Jednak Ojciec wskrzesza Jezusa z martwych. Jezus zmartwychwstaje. Powiedział przecież wcześniej, że Ojciec nie zostawi Go samego (J 8,16.29). Choć Bóg pomija ostatnią chwilę i pozwala nam stoczyć się, to jednak po śmierci zawsze nastaje nowe życie.
Zmysły nie dosięgną
Jednak w wypadku burzy na morzu Jezus nie posuwa się aż tak daleko. Interweniuje na czas. „Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza”, pisze św. Marek. Używa tych samych słów, jak wówczas, gdy opisywał wypędzanie złych mocy (epitamao). Uciszenie burzy na morzu przez Jezusa jest opisane jako kosmiczny egzorcyzm. W Biblii morze oznacza królestwo złych mocy.
My, ludzie zsekularyzowani, nie potrzebujemy demonów do wyjaśnienia zjawiska burzy. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej wie dokładnie, gdzie i kiedy wystąpią sztormy, a w prognozach meteorologicznych nigdy nie ma mowy o demonach. Natomiast człowiek biblijny jest przekonany, że rzeczywistość ma swój głęboki wymiar, bardziej realny niż to, co jesteśmy w stanie pojąć naszymi zmysłami. Naukowe wyjaśnienie jest dobre, ale może rzeczywistość jest większa od tego, co nauka jest w stanie objąć. „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12).
Wiara bez lęku
Kiedy Jezus rozkazał wiatrowi i morzu, aby uciszyły się, i przywrócił spokój, zwrócił się do uczniów i napomniał ich słowami: „Czemu tak bojaźliwi jesteście?”. U św. Mateusza Jezus nazywa uczniów ludźmi małej wiary (8,26). U św. Marka, który często używa dosadnych wyrażeń — Jezus mówi, że im wszystkim brak wiary. Zestawia lęk z wiarą. Te dwie rzeczywistości wykluczają się wzajemnie. Jeśli wierzymy, to nie ma w nas lęku. A jeśli się lękamy, to wiadomo, że brakuje nam wiary. Lęk jest zawsze sygnałem alarmowym. „Bardziej wierz!”, mówi lęk. Jednak wiara, którą Jezus ma na myśli, jest czymś innym niż uznawanie za oczywistość tego, że Bóg istnieje. Wierzyć to mieć odwagę Jemu siebie zawierzyć, zaufać Mu, złożyć samego siebie i swoje życie w Jego ręce i wiedzieć, że ono tam jest bezpieczne.
Gdyby uczniowie naprawdę wierzyli Jezusowi, to nie musieliby Go budzić. On przecież i tak był z nimi. Co mogłoby się przydarzyć ich łodzi, kiedy On był w niej? Uczniowie — i większość z nas — wierzy w Jezusa tylko wtedy, kiedy On nie śpi, gdy daje poznać, że troszczy się o nas. Kontrastem dla tej ułomnej wiary jest ufność św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Wielokrotnie przez dłuższe okresy miała wrażenie, że Jezus śpi w jej maleńkiej łódce, że przestał się nią interesować. Jednak nie chciała Go budzić, pozwalała Mu spać. Może wydaje nam się to trochę dziecinne, ale św. Teresa chce nam w ten sposób przekazać, że nie musiała czuć tego, że Bóg troszczy się o nią. Ona wiedziała, że On to czyni, jakkolwiek głęboko by spał. Jej wiara jest tak silna, że nie było istotne, czy namacalnie doświadcza Jego opieki, czy nie. W rzeczywistości sen Boga nie jest nawet drzemką. „Nie zdrzemnie się ani nie zaśnie Ten, który czuwa nad Izraelem” (Ps 121,4).
Kiedy uczniowie widzą, jak Jezus z niepodważalnym autorytetem panuje nad wichrem i sztormem, ogarnia ich głęboki lęk. Ten lęk nie ma nic wspólnego z tym, jaki ich ogarnął wtedy, gdy rozszalał się sztorm. Ich lęk jest szacunkiem, podziwem, zadziwieniem. „Kimże On jest?”
Dobrze by było, gdybyśmy czasem doświadczali takiego lęku i sami zadali sobie pytanie: „Kimże On jest?”. On jest inny, większy, bardziej tajemniczy, niż myśleliśmy. Możemy o wiele bardziej liczyć na Niego, niż dotychczas mieliśmy na to odwagę. Jego miłość jest większa, niż jesteśmy w stanie pojąć. Kim On jest?
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
WILFRID STINISSEN
ur. 1927, karmelita bosy, doktor filozofii, znany w całej Skandynawii rekolekcjonista, autor licznych artykułów i książek poświęconych życiu wewnętrznemu, mieszka w Szwecji.
źródło:
W drodze, nr 9 (325) 2000
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/_archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt lut 27, 2007 9:52 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|