Chciałbym wtrącić swoje trzy grosze w dyskusję o geografii fantastycznej. Nie tylko Śródziemie Tolkiena, ale także ogromna większość fantastycznych światów, zarówno późniejszych (choćby "gra o tron" Martina), jak i wcześniejszych (np. świat Conana Howarda) jest jakoś inspirowana realną geografią, dość zresztą eurocentrycznie pojętą. Po prostu jesteśmy wychowani na pewnych historiach i mitach, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wysoka cywilizacja, często dekadencka, jest na południu, gdzie rośnie winorośl i pomarańcze, a na mroźnej północy mieszkają pijący piwo barbarzyńcy odziani w skóry (znaczy, my
), daleko na południu są pustynie, na wschodzie stepy koczowników, a na zachodzie nieskończony ocean. Mogłoby być równie dobrze na odwrót, przecież akcja mogłaby się toczyć na południowej hemisferze albo w ogóle na płaskiej Ziemi spoczywającej na czterech słoniach (jak u Pratchetta), ale pewien układ nam, ludziom Zachodu, wydaje się tak oczywisty i naturalny, że nie ma po co go zmieniać, tylko po to, żeby było inaczej.