Autor |
Wiadomość |
elka
Dołączył(a): N cze 22, 2003 8:58 Posty: 3890
|
no wlasnie celniku - czyzby twoj post byl odpowiedzia na moje pytanie?  ze w powolaniu do kaplanstwa zawiera sie powolanie do samotnosci? czy powolania sie przenikają?
|
Cz gru 04, 2003 10:22 |
|
|
|
 |
celnik
Moderator
Dołączył(a): N maja 18, 2003 19:49 Posty: 642
|
Pewnie masz, Elka, rację. Zresztą chyba nie ma takiego powołania, jak wąska specjalizacja na uniwersytecie. Jakoś jedno koegzystuje z drugim. Zawsze powtarzam rozmyślającym o kapłaństwie: jeśli samotność, to seminarium diecezjalne; jesli życie we wspólnocie - zakonne.
Oczywiście może byś samotność rozumiana jako kryjówka. Człowiek chowa w niej swoje nieprzystosowanie, lęk przed kontaktem z bliźnim. Spotkałem niestety wielu młodych, którzy poszli do seminarium, bo nie potrafili nawiązać kontaktu z rówieśnikami, bali się ich. Można przypuszczać, że ich kapłaństwo będzie taką kryjówką. Można mieć wątpliwość co do autentyczności takiego powołania.
Jest też samotność rozumiana jako wolna przestrzeń, otwarte drzwi. Każdy może tam wejść i wyjść. Porozmawia, poczuje się dobrze, znajdzie radę i Światło. Potem wyjdzie w sposób wolny, nie zatrzymywany przez nikogo. Samotny nie będzie wówczas rozpaczał. Powie za Jezusem: "słudzy nieużyteczni jesteśmy" i wróci do swojego Pana, Jedynego, zamieszkującego jego samotność.
Chyba niekoniecznie trzeba mówić tu o dwóch różnych, ale uzupełniających się powołaniach. Pewnie bardziej w kategoriach Pawłowego charyzmatu, czyli daru dodanego do powołania, by lepiej służyć wspólnocie Kościoła.
Na dzisiaj tak to rozumię.
_________________ "Spójrzcie na Pana, a rozpromienicie się radością. Oblicza wasze nie zapłoną wstydem. Oto biedak zawołał i Pan go usłyszał. I uwolnił od wszelkiego ucisku." /Ps 34/
|
Cz gru 04, 2003 21:26 |
|
 |
Pharisee
Dołączył(a): Śr maja 14, 2003 15:22 Posty: 600
|
Celniku pewnie tak, ale po co chować sie pod szatą (ksiedza, mnicha, zakonnika, siostry zakonnej, ... ), jeśli ta szata ma na celu wyjście do każdego. Prawdziwej samotności mało kto doznaje, niezależnie jak sie na to spogląda, choć jest wielu samotnych wśród tłumu i na codzień sie ich widzi ale stara sie ich niezauważać.
|
Cz gru 04, 2003 21:36 |
|
|
|
 |
elka
Dołączył(a): N cze 22, 2003 8:58 Posty: 3890
|
szczerze przyznam, ze znam wiele osob z różnymi powołaniami, ale nie znam nikogo świeckiego, kto świadomie realizowałby powołanie do życia samemu [bez rodziny, bez męża]
mam dwie kolezanki, o jednej juz tu pisalam na necie, druga tez jest sama, ale samotnosc tę przezywa inaczej niz tamta- bez takiego buntu i złości na Boga.... ale obie nie akceptują swojej samotności - tego, ze nie mają męża i nie zalozyly rodziny
wiec jak to jest? po czym mozna poznać, czy któras z nich ma własnie takie powołanie dane od Boga, a która po prostu w ktoryms momencie swego zycia nie odpowiedziala na powolanie do malzenstwa [np odrzucajac jakiegos mężczyzne]? i czy mozna jakos pomoc takim osobom?
a czy wy znacie kogos, swieckiego, kto realizuje wlasnie takie powołanie?
|
Pt gru 05, 2003 11:34 |
|
 |
jo_tka
Dołączył(a): Cz sie 21, 2008 19:19 Posty: 12722
|
Owszem, Elka, znam. Mam taką koleżankę. To była i jest jej swiadoma decyzja wynikająca ze świadomości powołania. I jest szczęśliwa, myślę. I czerpie siłę z Boga.
I powiem Ci szczerze - jak na nią patrzę, mam poczucie że to jest możliwe. Tyle że kompletnie chyba nie jest to moje powołanie... 
_________________ Aby we wszystkim był Bóg uwielbiony
|
Pt gru 05, 2003 12:24 |
|
|
|
 |
Gość
|
Elko, a czy Ty znasz bł. Anielę Salawę? Podaj mi Twój adres e-mail, to przyślę Ci jej życiorys, chyba że znajdziesz go w internecie. Np. gdzieś u Franciszkanów konwentualnych (OFM conv) z Krakowa.
|
Pt gru 05, 2003 15:50 |
|
 |
mbm
Dołączył(a): Pn cze 16, 2003 21:48 Posty: 11
|
Jak czytam wcześniejsze posty, to zazdroszczę  . Teofilowi - jego pięknej miłości, Celnikowi - powołania, przeżywanego tak dojrzale, Dzikiej - która niekiedy nawet szuka samotności i uważa, iż samotni tęsknią za drugim człowiekiem, "bo nie mają Pana w sercu".
I myślę o tych wszystkich samotnych, a raczej osamotnionych, którzy nie mają wspaniałych wspomnień, przy których nigdy nie było kogoś tak kochanego; o tych, co nie potrafią przyjąć, tej samotności, która dla nich wcale nie jest wzrastaniem. O tych, dla których samo powiedzenie "Bóg Cię kocha" nie załatwia sprawy, bo czują potrzebę drugiej osoby, zwykłą ludzką potrzebę bliskości (człowiek nie żyje ani tylko duchem, ani tylko ciałem). Można powiedzieć, że mając wybór miłość Bożą i miłość ludzką, łatwo wybrać. Czy rzeczywiście łatwo
Zawsze się powtarza, iż drugi człowiek nie zapełni nam pustki. Owszem, nie zapełni. Ale też często jego brak, jeśli nie decydujemy się na to świadomie, jest raną, którą nie można czymś zastąpić.
I myślę, że syty głodnego nie zrozumie.
|
So gru 13, 2003 11:35 |
|
 |
elka
Dołączył(a): N cze 22, 2003 8:58 Posty: 3890
|
mbm - poruszyłas ważną sprawe! tego, że o czyjejś samotności czasem my decydujemy: nienapisanym listem, brakiem telefonu .....
owszem, mozna by powiedzieć, ze sie nie ma na to czasu ....... ale czy to prawda?? czy to tylko tłumaczenie naszego lenistwa - przeciez mamy czas na czat, na tv ..... na dłuzszy sen ....
mozna by powiedzieć, ze ludzie samotni są dla innych, by im okazywać zainteresowanie .... ale to falsz! jak mam nauczyc swoje dzieci troski najpierw o rodzine, o bliskich, gdy sama nie znajduje czasu, by pojechac do babci..... by ją odwiedzić i dac jej swój czas
jest taka reklama teraz w tv [chyba telefonow] - ze najważniejszym prezentem, jaki mozemy dac innym, to nasz czas ..... uderzyło mnie, jak bardzo ta reklama jest na czasie - i jak bardzo prawdziwa.... tylko czy dotrze do innych?
|
Pn gru 15, 2003 15:43 |
|
 |
pol_kownik
Dołączył(a): Wt sie 19, 2003 15:20 Posty: 151
|
Gosc, ktory przedstawil sie jako Mojzesz:
<i>" ale wtym wszystkim musi być Bóg, bez Boga to wszystko jest ruiną a sex staje się tylko i wyłącznie rozkoszą zmsłową która doprowadza człowieka do ruiny i moralnego upadku, którego upadek jest bardzo tragiczny a powstanie bardzo tródne, bo tam gdzie nie ma Boga tam zawsze jest szatan."</i>
nie przesadzasz?
czy wszystkie malzenstwa nie wierzace, albo wierzace w co innego czeka degeneracja i upadek moralny?
no skoro ich to nie spotkalo, to chyba nie?
_________________ no to pa
|
Pt gru 26, 2003 11:26 |
|
 |
Pharisee
Dołączył(a): Śr maja 14, 2003 15:22 Posty: 600
|
Troche z innego miejsca
Cytuj: Miłość Pieśń Samotnego Grażyna Borkowska
Miłość nie interesuje dzisiaj filozofów, intelektualistów, myślicieli: jest bocznym torem wielkonakładowej sztuki popularnej, rozrywką dla ubogich, pograniczem sentymentalizmu i pornografii. Nie jest zadaniem egzystencjalnym i filozoficznym, lecz papką, obrazem rzuconym najmniej wybrednemu konsumentowi. Napisana w połowie lat 70. książka Barthesa jest próbą zmiany tego stanu rzeczy.
1. W książce „Fragments d’un discours amoureux” (Paryż 1977) Roland Barthes opowiedział następującą historię. Zakochany mandaryn zabiegał o względy pewnej kurtyzany. Kobieta obiecywała: Będę twoją, jeśli przesiedzisz pod moim oknem w ogrodzie sto nocy. Mandaryn siedział i tęsknił. Ale ostatniej nocy wstał, wziął pod pachę swój stołeczek i odszedł. Mandaryn odszedł, powiada Barthes, ponieważ zrozumiał, że w miłości nie ma spełnienia, że miłość jest pieśnią samotnego, że prawdą zdobywaną w miłości jest niewygoda, brak i cierpienie. Niewygód miłości każdy z nas doznaje na własnej skórze – w dramacie niepewności i męce oczekiwania. Romantyczni bohaterowie czekali na swych kochanków pośród żywiołów przyrody, na przykład w lesie, nocą, na tle rwących potoków. Bohaterowie starożytni wzywali na świadków swych nieszczęść bogów i boginie, a ich miłość działa się na tle zjawisk nadprzyrodzonych lub wpół mitycznych wydarzeń historii. „Cóż mi jednak z tego – lamentowała Penelopa w „Heroidach” Owidiusza – że Troja zburzona waszymi rękami, że ziemia tam, gdzie dawniej stały mury, kiedym ja pozostała taką, jaką byłam, gdy Troja jeszcze trwała, kiedy nadal, bez końca wyczekuję męża, któregom pozbawiona. Dla innych zburzony, dla mnie jednej Pergam jeszcze stoi, tam gdzie zwycięski osiedleniec orze zdobycznym wołem. (...) Tylkoś Ty, zwycięzca, daleko, a mnie nie wolno, okrutny, znać przyczyny zwłoki ani miejsca, gdzie się ukrywasz” (cytuję w tłumaczeniu Wandy Markowskiej). „Ja – pisze Barthes – oczekuję już tylko dźwięku telefonu, ale towarzyszy temu ta sama trwoga. Wszystko odbywa się tak samo poważnie; nie czuję żadnej różnicy”. I moja męka oczekiwania jest równie solenna: czekam na telefon albo list. Podnoszę słuchawkę z biciem serca, czuję ucisk w gardle, słyszę cudzy głos, obojętny i przypadkowy. Rozmawiam nieuważnie, niezręcznie, tłumiąc rozpacz. Odkładam słuchawkę i od tego momentu zaczynam czekać na nowo, z tą samą nadzieją. Oczekiwanie na list ma, by tu użyć określenia Barthesa, inną scenografię i chronologię. Dzieli tydzień na dni powszednie, pełne obiecujących obrotów wskazówek i martwy weekend, w którym nic istotnego nie może się zdarzyć. Tydzień przeżywam, weekend przeczekuję. Marzę o nastaniu poniedziałku, ale w gruncie rzeczy korzystam, ile się da, z kojącego spokoju niedzieli. Stan oczekiwania ulega chwilowemu zawieszeniu, odpoczywam, zasypiam w dzień, jem i znów się kładę. Czuję się jak rekonwalescent, muszę regenerować siły. Muszę je oszczędzać.
2. W tym porównaniu się z bohaterami Goethego lub samym Barthesem nie ma megalomanii. Miłość rozgrywa się zawsze na podobnej scenie, używamy tych samych słów i rekwizytów: nie wnoszą one żadnych szczególnych sensów. Nie mają w gruncie rzeczy znaczenia retorycznego, tylko choreograficzne. Miłość jest rytuałem powtarzanym po wielokroć w różnych sytuacjach i okolicznościach. Trzeba dodać: rytuałem szczególnym, w którym konstytuuje się poczucie samotności, nie zaś doświadczenie wspólnotowe. Samotność zakochanego jest ważnym motywem książki Barthesa; ważnym i zaskakującym. W powszechnym mniemaniu miłość sprzyja przełamaniu granic naszego „ja”: jest otwarciem, wyjściem ku innemu. Barthes zadziwiająco mało miejsca poświęca obiektom miłości, przedmiotom pożądania. Dobre czy złe – w pewnym sensie są nieważne. Należą do sfery irrealnej, ukonstytuowanej przez wyobraźnię zakochanego. Nie walory obiektu decydują o jego miejscu na miłosnej scenie, ale arbitralny, czasem dla postronnych obserwatorów zdumiewający i niepojęty gest kochającego, który nadaje osobie kochanej wartość i znaczenie. Dyskurs miłosny Barthesa wikła się w relacje z innym; jest to jednak relacja niezwrotna, ściśle monologiczna. Kocham przedmiot własnej wyobraźni, a zatem listy miłosne próżno oczekują odpowiedzi, telefon uparcie milczy. Miejsce w kawiarni pozostaje puste. Czyżby skrajnie pesymistyczny Barthes nie pamiętał, że czasami życie układa się inaczej, dając kochającym i kochanym trochę szczęścia? List spotyka się z listem, telefon dzwoni pod właściwy numer, w drzwiach staje ukochana osoba. Owszem, powiada Barthes, w batalii miłosnej trafiają się chwile pozornego ukojenia, ale prawie zawsze są to tylko radosne początki, wstępna idylla przeciwstawiona temu, co będzie później, a zatem: rozczarowaniom, bólowi, rozpaczy, łzom i szaleństwu. Miłość nie rozwija się według jakiegoś porządku; miłość nie stanowi historii. Jej przebieg jest konwulsyjny. Przypomina chorobę lub gorączkę. Zapadamy na nią, doznajemy jej pierwszych nietrwałych objawów: czułości i słodyczy, które są zapowiedzią rychłego cierpienia. Pogrążamy się w oczekiwaniu i rozpaczy. Cierpimy dłużej lub krócej, nie rozumiejąc, że wyidealizowany, nierealny obiekt naszych uczuć właściwie nie istnieje. Na koniec budzimy się. Czujemy wtedy szalone zmęczenie, jak po ciężkiej fizycznej pracy, albo głęboki, nienaruszalny spokój, że koszmar się skończył, albo skrajną rozpacz, że wszystko było marą i złudzeniem, że z bólu jednak się nie umiera, że nie byliśmy dość wytrwali w cierpieniu (najgorsze jest to, że jednak się zapomina, powiedział w „Portrecie rodzinnym we wnętrzu” jeden z bohaterów Viscontiego). Te refleksje to poranna serenada, pieśń przebudzonego; każdy śpiewa ją na własną nutę. W mojej własnej perspektywie stan przebudzenia był jak powrót z dalekiej podróży. Patrzyłam z czułością na znane sprzęty i ściany, zadowolona, że je znów dostrzegam. Wycierałam z kurzu stoły i półki. Ustawiałam kwiaty w wazonach, sięgałam po gazety, których sterty leżały po kątach, myślałam o spacerze lub kinie: błogi, trochę nostalgiczny spokój; niedowierzanie, że było i przeszło: leniwe zanurzenie w bezczas; zdolność do obcowania z samą sobą bez obawy, że lęk zaciśnie na szyi swoją obręcz, przebywanie w zupełnej ciszy. Słodycz zwycięstwa? Nie, raczej, zniewalająca, oczywista nieodwracalność przegranej.
3. Samotność zakochanego bierze się, zdaniem Barthesa, nie tylko stąd, że ten, kogo kochamy jest postacią nierealną, że szukając innego, znajdujemy zawsze to samo, że wyjście poza siebie jest złudne. Samotność zakochanego to samotność kogoś, kto zapada na ciężką chorobę i nie znajduje nigdzie pomocy: to samotność kogoś, kto całą mękę miłości przechodzi w odosobnieniu i ciszy, bez wsparcia ze strony jakiegokolwiek innego dyskursu: filozofii, religii, nauki czy sztuki. Jakże niewielu jest tych, którzy próbowali oswoić samotność zakochanego, mówić o niej językiem dyskursywnym, przestrzegając zasad retoryki, a nie choreografii. Według Barthesa ostatnią udaną próbą jest „Uczta” Platona. (Myślę, że warto byłoby dorzucić pisma Kierkegaarda.) Platon uczynił z miłości pewien system i pokazał jego miejsce pośród innych systemów: filozofii, polityki, twórczości artystycznej. Swoją książką Barthes protestuje nie tylko przeciwko niewygodom miłości, ile przeciwko ekstremalnej samotności zakochanego, który na czas dręczących go uczuć pozostaje w całkowitej izolacji, który swą miłość z konieczności odrywa od tego, nad czym pracuje, czym oddycha, co czyta i co pisze. Opowiadane wszędzie, tj. w tygodnikach, powieściach, filmach i na wideoklipach, historie miłości nie stanowią żadnego rozwiązania. Przeciwnie, pojawienie się tematu miłosnego w określonych, raczej niższych niż wyższych rewirach sztuki, jest sygnałem jego deprecjacji, drugorzędności, zmarginalizowania. Miłość nie interesuje dzisiaj filozofów, intelektualistów, myślicieli: jest bocznym torem wielkonakładowej sztuki popularnej, rozrywką dla ubogich, pograniczem sentymentalizmu i pornografii. Nie jest zadaniem egzystencjalnym i filozoficznym, lecz papką, obrazem rzuconym najmniej wybrednemu konsumentowi. Napisana w połowie lat 70. książka Barthesa jest próbą zmiany tego stanu rzeczy. Nie idealizując miłości, ale też nie odbierając jej znaczenia, Barthes wprowadza własne uczucia i własną cielesność w obszar refleksji teoretycznej, w obszar rozważań nad literaturą, sztuką i filozofią. Burzy wyraźne granice między sferą prywatną a publiczną, między przeżyciem egzystencjalnym a refleksją intelektualną, miedzy intuicją a wiedzą, pożądaniem ciała i pożądaniem tekstu. Otwiera drogę nowym inspiracjom badawczym i nowej wrażliwości, nowym pracom, takim na przykład jak „La Carte postale” Jacquesa Derridy, i całej krytyce feministycznej. Barthes – rozumiany jako Osoba Zakochana – nie chce pozostawać poza obszarem kultury wysokiej, nie zamierza chować się ze swym uczuciem w cień. Jednocześnie wie, że miłość jest bezpośrednio niewyrażalna, że nie pisze się ciałem, jak to ujmą później przedstawicielki krytyki feministycznej, że cielesność i tekstualność to rzeczy zasadniczo różne, że pomiędzy sferą wyobraźni zakochanego a językiem kultury leży przepaść. Słowo „cierpieć” nie wyraża żadnego cierpienia, literatura niczego nie kompensuje, nie sublimuje; jest tam, gdzie nas nie ma. Piszący może jednak w jakimś nieznacznym stopniu, na tyle, na ile pozwala mu język, uhonorować pracę wyobraźni, która konstytuuje rytuał miłości. Wprowadzenie do tekstu teoretycznego obrazu Zakochanego Podmiotu przywraca pamięci indywidualnej i zbiorowej także te sfery psychologicznego trwania, które nigdy nie były przedmiotem świadomej refleksji: jego relacje z matką, fazę wczesnego dzieciństwa, kontakty emocjonalne z innymi członkami rodziny. Słowem, miłość w rozumieniu Barthesa ma nie tylko swoją scenografię i choreografię, lecz także archeologię. Potrzeby emocjonalne i typ kontaktu miłosnego jest wierzchołkiem góry lodowej, która prowadzi pod powierzchnię zjawisk psychicznych, do samych korzeni istnienia.
4. Teoretycznie rzecz biorąc, Barthes mógłby badać i opisywać tę sferę zjawisk przy pomocy dyskursu psychoanalitycznego. Tymczasem klasyczna, freudowska psychoanaliza budziła jego niechęć: zbyt wiele miejsca poświęcała figurze ojca. Barthes uważał, że życie emocjonalne kształtuje się pod wpływem matki. Tak przynajmniej było w jego przypadku. Silny związek z matką naznaczył go na przyszłość. Figura matki jest wyraźnie obecna także w omawianej książce. W sferze wyobraźni, w sferze przedjęzykowej (pre-edypalnej, jakby powiedziała Kristeva) mieszczą się dwa obiekty różnego charakteru: matka i miłość. Kochając czy też wchodząc w rolę zakochanego, powtarzamy niezręcznie rytuał miłości macierzyńskiej. W przypadku relacji matka – dziecko rytuał ten był spełniony, toczył się bez słów, bez pośrednictwa kultury, języka, literatury. W dorosłym życiu próbujemy bez skutku reaktywować tę utraconą więź, narażając się na cierpienie i klęski. Samotność zakochanego jest więc w dziele Barthesa co najmniej dwuznaczna. Wynika z wzajemnej nieadekwatności uczuć i języków kultury oraz fizycznej lub symbolicznej utraty matki, która urzeczywistniała ideał miłości i bezpośredniość doznań. Kiedy więc Barthes pisze o głuchym telefonie, pustce oczekiwania i listach bez odpowiedzi w grę wchodzi także śmierć matki jako ostateczny powód jej milczenia. Pieśń zakochanego zmienia się łatwo w elegię na odejście.
Grażyna Borkowska – historyk i krytyk literatury, pracownik naukowy IBL PAN, redaktor „Pamiętnika Literackiego”. Opublikowała m.in.: „Dialog powieściowy i jego konteksty (na podstawie twórczości Elizy Orzeszkowej)” (1988), „Cudzoziemki. Studia o polskiej prozie kobiecej” (1996).
Powyższy tekst jest ze [list=http://www.tygodnik.com.pl/kontrapunkt/13-14/borkow.html]tej strony[/list]
|
N lut 01, 2004 11:52 |
|
 |
klapciuszek
Dołączył(a): Śr cze 16, 2004 18:39 Posty: 22
|
mbm ? Cytuj: Można powiedzieć, że mając wybór miłość Bożą i miłość ludzką, łatwo wybrać. Czy rzeczywiście łatwo ?
a kto powiedział, że trzeba wybierać? przecież to realizuje sie na różnych płaszczyznach... miłość Boża ma zupełnie inny wymiar, niż ludzka i nie powinno się ich ustawiać w jednej "konkurencji"...
_________________ żadne teorie nie przebiją doświadczenia Miłości....
|
Pn cze 21, 2004 8:30 |
|
 |
Spoonman
Dołączył(a): Śr cze 23, 2004 4:34 Posty: 1814
|
Samotność jest stanem duszy - w żadnym momencie swojego życia człowiek nie jest samotny
Samotność fizyczna to tylko stan przejściowy
pzdr 
_________________ http://www.odnowa.jezuici.pl/
|
Pt lip 02, 2004 14:59 |
|
 |
Lars_P
Dołączył(a): Pn maja 19, 2003 8:14 Posty: 487
|
Padało takie zdanie.
Można powiedzieć, że mając wybór miłość Bożą i miłość ludzką, łatwo wybrać. Czy rzeczywiście łatwo
Czy na pewno trzeba wybierać?
Czym jest przykazanie miłości Boga i bliźniego? Przecież ”” i ”” jest spójnikiem - łączy w jedno owe miłości. Nie zostawia się człowieka dla Boga i Boga dla człowieka.
Samotność jest „obca” naszej naturze, bo jesteśmy istotami społecznymi. Samotność alienuje nas od życia prowadzi do depresji śmierci – to choroba duszy w pełnym tego słowa znaczeniu. Samotność to piekło.
Człowiek poprzez poszukiwania „drugiej” osoby poznaje i kształtuje siebie. Uczy się kochać i być kochanym. Poznaje wolę Bożą.
Czytałem dzisiaj na wierze medytacje o ignorowaniu. Zastanawiałem się czy taki ”ignor” nie jest krokiem w kierunku pozbawienia siebie samego kolejnych zignorowanych na swojej drodze osób i kroczenie w kierunku ”””samotności”””. Przecież ignorowanie jest brakiem, nieumiejętnością, kalectwem i wątpliwym ””ułatwieniem”” sobie kroczenia w słusznym i zawsze owocnym //choć czasami po latach prób i błędów// dialogu. To naszą klęską jest to, że nie ”””potrafimy””” rozmawiać z kimś, kogo ignorujemy. Widzimy swoje i tylko swoje racje.
Pewnie można mi zarzucić, że nie mam racji i zapytać jak widzę możliwość dialogu z kimś, kto na Np. czacie przeklina i poza tym nic innego nie pisze. Oczywiście zgodzę się z zarzutem, że są przypadki właśnie takie i zasadne jest „wyrzucenie” bądź ignorowanie wypowiedzi tego człowieka …. Jednak chodzi mi o to, że jeśli nie znamy możliwości w danej chwili poradzenia sobie z „agresorem” ,to nie oznacza, że takiej możliwości nie ma.
Jeśli założymy, że ignorowanie jest naszą nieumiejętnością komunikowania się niezależnie od postawy drugiego człowieka z którym mamy przyjemność lub nieprzyjemność spotkania się na czacie czy w realu //niezależnie kim jest i co sobą prezentuje//, to trzeba bijąc się w piersi odpuścić owe <ignory – jako zasadę> gdyż one mogą i pewnie są jakimś rodzajem krzywdy wyrządzanej sobie i tej drugiej osobie.
Nie mówię o przemilczeniu tak jak Papież w parlamencie z Jakimowiczem, bo to nie jest ignorowanie. Ignorowanie o, którym pisze autor medytacji na wierze jest pogardą drugiego człowieka, który stawia się z różnych racji sobie znanych „powyżej” innych. Zamyka na dialog, bo uważa, że tylko on ma rację.
Samotność drugiej osoby nie koniecznie jest brakiem „towarzysza” w życiu, choć o takiej tu samotności była mowa. Samotność przeżywana jest jako klęska wynikająca z braku akceptacji tych, których nie ja ignorowałem, ale którzy mnie ignorują. Samotność to ukryty egoizm. Ja wybieram sobie ludzi z którymi chce być a nie akceptuję tych, którzy chcą być ze mną.
Na ogół na samotność skazujemy się sami.
Samotność dobrze pojmowana jest nauczycielem szacunku dla wszystkich ludzi, z którymi dane nam było się spotkać – bo ich właśnie postawił przede mną Pan.
_________________ Bóg zna Twoją przeszłość, ofiaruj mu teraźniejszość a On zatroszczy się o twoją przyszłość.
|
Pn lip 05, 2004 12:56 |
|
 |
elka
Dołączył(a): N cze 22, 2003 8:58 Posty: 3890
|
to, co napisał lars, jest słuszne, tylko nie zapominajmy i o jeszcze jednej kwestii
Cytuj: Samotność przeżywana jest jako klęska wynikająca z braku akceptacji tych, których nie ja ignorowałem, ale którzy mnie ignorują. Samotność to ukryty egoizm. Ja wybieram sobie ludzi z którymi chce być a nie akceptuję tych, którzy chcą być ze mną.
jak kazdy stan duszy ludzkiej nie ma tu jednoznacznych recept i gotowych rozwiązań
jesli jestem samotna, bo ktos mnie ignoruje, to moge uznac, ze tamta osoba egoistycznie dobiera sobie znajomych i przyjaciol - czyli moge uznac, ze moja samotnosc to wynik czyjegoś zachowania i egoizmu
mogę tez zadać sobie pytanie - dlaczego JA jestem ignorowana? czy czasem to, co mowie, co robie, nie stoi w zbyt duzej sprzecznosci z tym co głosi druga osoba i w czym sie rozmijamy? bo byc może to, że jestem sam/sama to moja wina... może to wynik mojego zachowania i mojego egoizmu - a to, jak wiem z doswiadczenia, o wiele trudniejsze pytania i tu trudniej o obiektywną ocene
poza tym - moze warto przyjrzec sie oczekiwaniom, jakie mam wobec drugiej osoby ... no, ale to nie dotyczy juz tak bardzo tematu: samotność
[ech, jotko, chyba czas poruszyc temat "oczekiwań"  wszedzie mnie dopada  ]
|
Pn lip 05, 2004 13:36 |
|
 |
Lars_P
Dołączył(a): Pn maja 19, 2003 8:14 Posty: 487
|
Elko dokładnie to, co dodałaś do tematu - wynika z mojej całej refleksji.
Napisałem o miłości Boga i bliźniego a co za tym idzie, kochaj bliźniego jak siebie samego. Kochanie siebie wynika z akceptacji tego, czym dysponuję i wsłuchiwaniu się w to, co mówią inni i pracy nad sobą //prowadzącej do poznania siebie.//
Cały mój post jest w zasadzie o tym, że samotność wynika z ucieczki przed ludźmi i sobą samym jak i tym, co oni mają mi do przekazania
<w różny> sposób. Czasami nawet butalnie jednak takie a nie inne zdanie które ktoś wygłasza jest jego zdaniem – bo to on ocenia i przeżywa dając mi komunikat. Niekoniecznie ten ktoś musi mieć rację, ale tez niekoniecznie ja ją musze mieć.
Jeśli ktoś mówi mi Np., że jestem niesprawiedliwy czy zły, to niezależnie od tego czy nim jestem czy nie on tak mnie postrzega i tak czuje – więc ma do mnie jakiś żal.
Jego zachowanie w stosunku do mnie jest oprócz treści pewnym komunikatem, który daje mi do zrozumienia, że coś się między nami dzieje no i powinno prowadzić do analizy.
Osoby niekulturalne lub prostackie powiedzą to co czują jako żal do mnie w sposób obraźliwy, czy nawet chamski – ale jednak powiedzą. Natomiast osoby kulturalne powiedzą, że źle czują się z tym, co zdarzyło się między nami lub, że moja postawa je drażni. Istotą jednak jest nie zamykanie sobie drogi do konfrontacji.
Najgorszą formą jest jednak chowanie urazów hodowanie złości i jawne bądź ukryte ignorowanie, które jest zamknięciem się na druga osobę.
Wprawdzie już pisałem, to co powiedział Konfucjusz, ale uważam, że normowaniem naszego <niezadowolenia> jest właśnie owo odkrycie. A powiedział tak:
Kiedy spotkasz na swojej drodze człowieka szlachetnego staraj mu się dorównać. Kiedy spotkasz człowieka złego, dokonaj rzetelnego obrachunku z samym sobą”
Równie słuszne jest stwierdzenie Pascala który mówi,
„Każde twierdzenie filozoficzne, choćby wydawało się najzupełniej fałszywe, jest zawsze prawdziwe <z którejś strony>, oraz że właśnie tę stronę należy odkryć, zanim zacznie się dalej dyskutować” Więc jak widać tylko rzeczywiste trudności można pokonać – wyimaginowane są nie do pokonania.
Serdecznie pozdrawiam 
_________________ Bóg zna Twoją przeszłość, ofiaruj mu teraźniejszość a On zatroszczy się o twoją przyszłość.
|
Pn lip 05, 2004 15:50 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|