Zagubiony w małżeństwie. Nie wiem co robić! Moja wiara ginie
Autor |
Wiadomość |
Pies_Pański
Dołączył(a): Pt lip 27, 2007 13:43 Posty: 5
|
 Zagubiony w małżeństwie. Nie wiem co robić! Moja wiara ginie
Mam 31 lat, trójkę wspaniałych dzieci i cudowną żonę . . . Od 10 lat jesteśmy małżeństwem. Wiele już razem przeszliśmy. Ona była dla mnie pierwszą dziewczyną, ja dla niej nie, ale to nie miało znaczenia. Ja zostałem wychowany w wierze katolickiej przez praktykujących i dobrych rodziców, ona w rodzinie niewierzącej, a do Komunii Świętej i Bierzmowania szła ze względu na tradycję. Co było bez znaczenie, bo to ona wyciągnęła mnie ze szponów nieśmiałości, napełniła siłą do ciężkiej pracy, podała rękę w potrzebie. Było nam razem dobrze! Po kilku miesiącach zaręczyliśmy się i wyszliśmy za siebie. Świat stał przed nami otworem . . . Było nam ze sobą dobrze! Kochaliśmy się . . . i ufam, że jeszcze kochamy!
Bóg nam pobłogosławił! Urodziła nam się córeczka. Zawsze marzyłem o dzieciach, więc poczułem się cudownie. Wiele czasu spędzałem zarówno z nią, jak i z kolejnymi dziećmi . . . Nie wiem czy jestem ideałem, raczej mi daleko do niego, ale pracowałem i pracuję zarabiając dużo, bardzo kocham dzieci i poświęcam im dużo czasu (budzę je rano do szkoły i przedszkola, robię śniadanie, odwożę do szkoły, po pracy zaś raz na kilka dni gotuję obiad i bawię się z nimi, wieczorami czytam i zmawiam modlitwę, chodzę co niedzielę na Mszę Św.). Mniej natomiast robię w domu: nie piorę, nie prasuję :-( Chyba pod tym względem jestem "tylko facetem". Pech chce jednak, iż jestem postrzegany przez rodzinę i znajomych jako tzw. "idealny Ojciec" i to jest moje przekleństwo. Nie wiem dlaczego, ale w jakiś sposób dotknęło to moją żonę, która zaczęła się robić zazdrosna. Miała albo i ma wrażenie, że pomniejsza się jej rolę w małżeństwie . . . Zaczęła dokuczać mi, jakby chciała udowodnić, że nie jestem aż taki "wspaniały", bo nie piorę, bo nie prasuję, bo nie myślę o domu, . . . Ja to inaczej rozumiałem: dbam o rachunki, o zarobki, planuję wydatki. Wydawało mi się, że to jest moja rola w małżeństwie, jak i miłość do dzieci, które kocham nad życie. Warto tutaj wspomnieć, iż moja żonka to taki rodzaj feministki, która za wszelką cenę dąży do równouprawnienia. Dzięki niej i ja się stałem feministą.
Po kilku latach prób chodzenia ze mną do Kościoła żona poddała się i już nie chodzi ze mną co niedzielę, a ja za radą Księdza nie naciskam. Brakuje mi także fizycznego aspektu miłości. Nie wiem czy to rutyna czy znudzenie, ale mamy zupełnie inne temperamenty seksualne. Żonie wystarczy jak kochamy się raz na miesiąc lub dwa, ja chciałbym częściej. Przez brak współżycia czuję się niespełniony, rozsadzają mnie hormony, moje myśli i pragnienia nie są czyste. Zaczynam myśleć o innych kobietach, o seksie, o czułości . . . Onanizuję się, co jeszcze bardziej zwiększa mój wstyd. Gubię się! Mamy bowiem tak różne potrzeby. Dla niej jest to nieistotny aspekt życia, dla mnie bardzo ważny. Problemem jest także antykoncepcja. Mamy trójkę dzieci i żona nie chce mieć już więcej. Bierze więc tabletki antykoncepcyjne. Z początku z tym walczyłem, ale z biegiem lat spowszedniało mi to. Ale gdzieś we mnie to siedzi . . .
Tymczasem dzieci rosną. Zaczynają zadawać wiele pytań: a dlaczego mamusia nie chodzi z nami do Kościoła? Zaczynają się buntować, że skoro Mama nie musi to i one mogą nie chodzić. Komentują "znowu nas ciągniesz na tę głupią Mszę?!". Jest mi przykro, ale staram się je zachęcać "przekupując" je lodami po Kościele lub inną przyjemnością. Czasem się jednak wściekam i wtedy jest gorzej. Chciałbym, aby moje maluchy wierzyły, a tymczasem samemu brakuje mi wiary i potrzebuję pomocy. Praktycznie przestałem się modlić, robię to tylko z dziećmi wieczorem, a i to mechanicznie, czasem wspomnę ma dobrego Boga w ciągu dnia, ale nie jest to codzienna, regularna modlitwa . . . Coraz rzadziej się spowiadam. Raz, dwa do roku . . . Jestem totalnie zagubiony. Nie jestem wzorem dla dzieci, nie potrafię im przekazać czystej i prawdziwej wiary (bo jej nie mam), coraz bardziej oddalam się od żony. Mimo, że kocham ją na swój sposób, czuję, że się od siebie oddalamy. Ona ma do mnie ciągłe pretensje, o to, że nic nie robię, że nie mam pasji, że nie doceniam jej pracy, że jestem pesymistą, że ją "męczę", żeby raz po raz poszła ze mną do Kościoła, że chce się z nią "znowu" kochać, że . . .
Ale i ja nie jestem święty! Też mam do niej pretensje, iż po powrocie z pracy bierze książkę i czyta do nocy albo ogląda film, że mimo, iż wraca wcześniej z pracy nie zrobi mi i dzieciom obiadu, że nie chce jej się wstawać rano, aby szykować dzieci, że wciąż mnie krytykuje, że jestem humorzasty, obrażalski (w tym ma chyba trochę racji), że jeśli mi się nie podoba to sam powinienem sobie zrobić, że nic nie robię w domu (to fakt: nie piorę i nie prasuję, choć daję pieniądze na sprzątaczkę), itp.
I tak to wszystko narasta! I zamiast cieszyć się, że w życiu nam się powodzi, że mamy cudowne, uzdolnione dzieci, że jesteśmy zdrowi, tracimy to wszystko, co przez lata budowaliśmy. Coraz częściej mamy ciche dni, złościmy się na siebie, obrażamy, a ponieważ znamy się jak "łyse konie" potrafimy bezwiednie ranić się coraz dotkliwiej. Rośnie pomiędzy nami mur, a ja coraz częściej przyłapuję się na tym, iż myślę co by było gdyby, a przecież co Bóg złączył to niech człowiek . . .
Wydaje mi się, że niepostrzeżenie przelałem całą moją miłość na dzieci. I to kolejny problem! Żyję dla nich! Zarabiam, myślę, robię wszystko . . . dla nich! Jako, że ożeniłem się w młodym wieku i moje obowiązki małżeńskie były dla nich niezrozumiałe, od wszystkich się oddaliłem i teraz nie mam znajomych, nie mam pasji ani hobby, a nawet jak coś robię to mam wyrzuty sumienia, że robię to kosztem czasu, który mógłbym poświęcić żonie i dzieciom. Każdy dzień zaczyna być podobny do następnego: praca, dzieci, dzieci, praca . . .
Boję się o siebie, boję się o miłość mego życia, o rodzinę . . . Moja wiara gaśnie i nie potrafię jej w sobie wskrzesić, jest rozdrażniony i zły, co niestety odbija się na rodzinie. Zagubiłem się . . . Umieram będąc w sile wieku. Uciekam w komputer, pracę, ale wiem, że to ucieczka, że to namiastka życia jakim mógłbym żyć . . . Wiem, że Bóg przeznaczył dla mnie jakąś rolę, ale nie potrafię jej odnaleźć, nie potrafię nawet siebie odnaleźć . . .
Co robić?! Ratujcie!!! Błagam . . . Jak ratować moje małżeństwo?! Skąd czerpać siły, aby być wzorem dla dzieci jeśli mi wiary brak?! Jak odnaleźć pasję i chęć życia?! Na spowiedzi słyszę "modlić się", ale co zrobić kiedy ta modlitwa jest ta marnej jakości. Wiem, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. "Proście, a będzie Wam dane" - mówi pismo . . . A ja tymczasem nie mam sił i chęci, aby złożyć ręce do modlitwy . . . Obojętnieję . . .
|
Pt lip 27, 2007 16:44 |
|
|
|
 |
renia102
Dołączył(a): Cz lip 05, 2007 12:50 Posty: 19
|
Naprawde jesteś wspaniałym ojcem,niejedna dziewczyna chciałaby takiego ojca dla swych dzieci.Masz racje myśląc ,ze właśnie przez to żona może czuć sie nie doceniana.Ze swojej strony mogę ci doradzić krótkie rostanie(mam na myśli np.pracę w delegacji na dwa,trzy dni).Czy może była już taka sytuacja ?Wtedy po powrocie mógłbyś ją pochwalić ,że sobie świetnie poradziła.Rodzina jest ważna, najwazniejsza.Warto dla niej się poświęcić.Jeśli n iechce chodzić do kościoła nie zmuszaj ją,ale módl sie za twoją rodzinę,nie przestawaj choćby sam chodzić do kościoła, musisz dzieciom dać przykład.Piszesz ,że żona twierdzi że ją męczysz,może właśnie brak ciebie przez kilka dni uświadomi jej co by straciła.Ja też sie troszke denerwuje jak mój mąż zajmuje sie czasem moimi obowiązkami ,i właśnie czuje sie jkas niedowartościowana,leniwa czy coś w tm rodzaju.ajak żona traktuje dzieci? 
|
So lip 28, 2007 21:49 |
|
 |
renia102
Dołączył(a): Cz lip 05, 2007 12:50 Posty: 19
|
Dziś przyszło mi do głowy,że może dzieci gdzieś wyślij na wakacje i zajmij si e żoną.Romantyczna kolacja, szczera rozmowa, może choć troche pomoże.Nie trać nadzieji ,módlsie za żone(polecam modlitwy do MBLicheńskiej).Może ona właśnie czuje się mniej ważna i kochana od dzieci.Zycze powodzenia,widzę że jednak udane malżeństwo to prawdziwy Dar Boży.
|
N lip 29, 2007 12:44 |
|
|
|
 |
Pies_Pański
Dołączył(a): Pt lip 27, 2007 13:43 Posty: 5
|
Cześć Renia!
W weekend nie mam dostępu do internetu - stąd opóźnienie w odpowiedzi. Ale już jestem na linii i odpowiadam, bo bardzo Ci jestem wdzięczny za odpowiedź i słowa otuchy. Czasem jedno słowo wystarczy, aby zebrać się w sobie i uwierzyć, że może być lepiej. Muszę znaleźć w sobie tę siłę . . .
Pytasz jak żona odnosi się do dzieci. Jest cudowną matką - nic dodać, nic ująć. Owszem może nie lubi robić prac tzw. domowych (gotowanie, sprzątanie, pranie), ale dla dzieci zawsze znajdzie czas. Przy czym tak się akurat złożyło, że ja zazwyczaj bawię się z dziećmi, wymyślam im całe światy, buduję z klocków, ona zaś jest od przytulenia, kiedy dzieje im się krzywda, do porady. Ja jestem od nauki matematyki, ona zaś jest humanistką . . . Ma też dużo wytrzymalszy ode mnie organizm, ja często zasypiam usypiając dzieci, ona zaś potrafi czytać nawet do drugiej w nocy. Chyba jest dobrą dziewczyną, inaczej bym się w niej nie zakochał, ale z biegiem lat brak Boga w naszym małżeństwie zaczyna stanowić problem. Dużo łatwiej jest bowiem podążać za głosem lenistwa i wygody, skupić się na życiu tu i teraz, niż jak śpiewał Tomasz Źółtko "po prostu z Jezusem żyć". Nie chcę, aby mój post zabrzmiał tutaj jako narzekanie na żonę, bo pewnie i ja nie jestem bez winy. To raczej nieme wołanie o pomoc! O radę, o nadzieję, o modlitwę . . . Ja ją naprawdę kocham i chciałbym przezwyciężyć ten kryzys i nie odejść definitywnie od Boga.
Co do kilkudniowego rozstania to raczej to nic nie pomoże. Wiem bowiem, że podczas rozłąki ona doskonale da sobie radę i odwrotnie - kiedy tylko ja będę z maluchami również nie stanie im się krzywda. Ostatnio - wychodząc z podobnego przeświadczenia - wziąłem maluchy na 4 dni poza Warszawę na taki "tatusiowy wypad". Myślałem sobie "odpoczniemy od siebie kilka dni - będzie lepiej! stęsknimy się" Ale to nic nie dało! Po powrocie dowiedziałem się tylko, ze miała dużo roboty w pracy i w sumie nic nie wypoczęła. Niestety to nie zdało egzaminu albo było w złym momencie.
Wyjazd tylko we dwoje pewnikiem trochę by pomógł, ale to nie wchodzi w grę. Nie mamy po prostu z kim zostawić dzieci. I mimo, że babcie są stosunkowo młode, choć już na emeryturze (57 lat i 59 lat) to jednak nie mają sił (albo tak mówią), żeby zostać na kilka dni z całą trójką. Żyją swoim życiem i nawet podczas roku szkolnego musimy się posiłkować nianią. A inna opcja nie wchodzi w grę, ponieważ nasza najmłodsza ma 3,5 roku i żaden wyjazd na kolonie nie wchodzi w rachubę. Może za kilka lat?!
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko modlić się . . . Być może marnie, być może bez wiary w powodzenie, ale się modlić. Może dobry Bóg, który jest w Niebie - da mi siłę. Bo mi się płakać chce, że tracę cel w życiu i przerażenie ogarnia, gdy pomyślę, że za kilkanaście lat dzieci odejdą w świat. Co nam wówczas pozostanie?! Ufam, że nie łączą nas tylko dzieci . . .
|
Pn lip 30, 2007 11:03 |
|
 |
monika001
Dołączył(a): So cze 02, 2007 10:22 Posty: 1324
|
Cześć kolego, no to mamy częściowo podobny problem. Pewne trudne doświadczenia życiowe sprawiły, że wiara mojego ukochanego męża została zraniona. Nie chodzi do Kościoła. Mówi, że jest na etapie poszukiwania. Ja chodzę z dziećmi i nie zamierzam przestać.
Bardzo się za niego modlę - tylko ja w przeciwieństwie pewnie do ciebie jestem przekonana, że Bóg mnie wysłucha. Wysłuchał już nie raz, więc dlaczego nie miałby tym razem?
Głowa do góry, będzie dobrze. Nie przestawaj się modlić. Gdy ci się nie chce, to proś o siłę do tej modlitwy, a dostaniesz ją - na pewno.
Modlitwa o nawrócenie nie jest wysłuchiwana natychmiast, ale jest wysłuchiwana. Jestem tego pewna. Bóg ma swoje drogi dojścia do każdego człowieka.
pozdrawiam  [/b]
|
Pn lip 30, 2007 15:23 |
|
|
|
 |
renia102
Dołączył(a): Cz lip 05, 2007 12:50 Posty: 19
|
Witam!
Ciesze się że tak ładnie napisałeś o swojej żonie,to znaczy że nie jest tak żle jak myślałam.Widzę że ona jest w porządku,a jej mała wiara może wynikać z jej wychowania w domu rodzinnym.Jedyne co moge Ci doradzić, to modlitwę za rodzinę,i zainteresowanie żoną.Jednak my kobiety choć tego czasem nie okazujemy lubimy być kokietowane.Miło usłyszeć od męża że się jest atrakcyjną,kochaną żoną,jedyną kobietą i jeszcze te cudowne dzieci urodziłyśmy.Widać że kochasz swoją żonę i wierze że bedzie dobrze.Pozdrawiam serdecznie 
|
Pn lip 30, 2007 18:12 |
|
 |
angua
Dołączył(a): Pn sty 03, 2005 21:25 Posty: 7301
|
 Re: Zagubiony w małżeństwie. Nie wiem co robić! Moja wiara g
Wiesz... Po sposobie, w jaki piszesz o swojej rodzinie, myślę, że będzie dobrze. Myślę, że wbrew Twoim obawom, jest w Tobie mnóstwo miłości - a to podstawa
A ponieważ nikt nic nie pisał w tej kwestii, to ja spróbuję:
Pies_Pański napisał(a): Tymczasem dzieci rosną. Zaczynają zadawać wiele pytań: a dlaczego mamusia nie chodzi z nami do Kościoła? Zaczynają się buntować, że skoro Mama nie musi to i one mogą nie chodzić. Komentują "znowu nas ciągniesz na tę głupią Mszę?!". Jest mi przykro, ale staram się je zachęcać "przekupując" je lodami po Kościele lub inną przyjemnością. Czasem się jednak wściekam i wtedy jest gorzej. Chciałbym, aby moje maluchy wierzyły, a tymczasem samemu brakuje mi wiary i potrzebuję pomocy. Praktycznie przestałem się modlić, robię to tylko z dziećmi wieczorem, a i to mechanicznie, czasem wspomnę ma dobrego Boga w ciągu dnia, ale nie jest to codzienna, regularna modlitwa . . . Coraz rzadziej się spowiadam. Raz, dwa do roku . . . Jestem totalnie zagubiony. Nie jestem wzorem dla dzieci, nie potrafię im przekazać czystej i prawdziwej wiary (bo jej nie mam), coraz bardziej oddalam się od żony.
Napiszę ze swojego doświadczenia, tylko od tyłu. To znaczy od dziecka. Wychowałam się w rodzinie, w której tata był niewierzący [lub niepraktykujący - ale do kościoła w każdym razie nie chodził, z wyjątkiem uroczystości]. Mama natomiast była katoliczką i nas [mnie i brata] ze sobą zabierała. I tak jak Twoje dzieci, zaczęliśmy się buntować. Skoro tata nie chodzi, to czemu my musimy? A, muszę zaznaczyć, że nigdy tata nas do kościoła nie zniechęcał ani nic - po prostu się nie wtrącał. Chodziliśmy, bo mama kazała, ale był to tylko przykry i niezrozumiały obowiązek.
I teraz, po latach, mam pewne przemyślenia w tej kwestii. Wydaje mi się, że większym problemem nie było to, że tata nie chodził, ale to, że chodzenia mamy nie potrafiłam powiązać z życiem. Nie widziałam jej wiary na codzień, widziałam tylko niedzielny obrzęd. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby się modliła [oprócz dziecięcych "paciorków" z nami], choć teraz wiem, że na pewno to robiła. Słyszałam za to pytania, czy ja przypadkiem nie zapomniałam pomodlić się przed snem. Nie widziałam radości i miłości związanej z niedzielną Mszą - słyszałam za to, że ja też muszę iść. Nie widziałam, żeby szła do spowiedzi czy się do niej przygotowywała - ale ja miałam chodzić i jeszcze ją wcześniej przepraszać za to, że byłam niegrzeczna.
Słowem, nikt mi nie przekazywał żywej wiary, nakładał za to kolejne obowiązki. A dzieci są istotami po pierwsze spostrzegawczymi, a po drugie bardzo emocjonalnymi. Dopóki nie zobaczą i nie poczują owej wiary, miłości i radości u Ciebie, będą się buntowały. Kobiety zresztą podobnie, więc myślę, że i Twoją żonę można pod to podpiąć
I o ile nie wypowiadam się w pozostałych kwestiach, to tu napiszę: zacznij od siebie. Spróbuj odbudować i ożywić swoją wiarę, swoją relację z Panem Bogiem. I nie wstydź się, choć to może niełatwe, że rodzina zobaczy Cię na kolanach. Jeśli z modlitwy będziesz czerpał radość, siłę i miłość, pójdą za Tobą. To są rzeczy, które zawsze przyciągają
Wszystkiego dobrego - z całego serca 
_________________ Czuwaj i módl się bezustannie, a czyń to dla Boga, dla ludzi i dla samego siebie. Nie ma piękniejszego zadania, które zostałoby człowiekowi dane do wypełnienia, niż kontemplacja. P. M. Delfieux
|
Pn lip 30, 2007 19:01 |
|
 |
Anonim (konto usunięte)
|
Spróbuj także na nowo poznać świat. Żywą wiarę uzyskuje się m.in. poprzez oparcie się na osobistym doświadczeniu. Tymczasem m.in. dzieje się z Tobą coś co można nazwać wysychaniem wiary. Wysycha jednak pewne wpojone postrzeganie świata. Potrzebujesz więc wiedzieć co uważasz oraz dlaczego uważasz co uważasz. Potrzebujesz na nowo zadać sobie podstawowe pytania o to czym jestem?, jaki jest świat?, jaka jest nasza natura?, co tak naprawdę tu się dzieje?, jaka jest natura świata? sam z siebie istniej? czy może pierwotny jest duch?. Nikt z nas nie jest samotną wyspą. Wszyscy jesteśmy złączeni w pewną większą całość. A owa większa całość od kilku stuleci przeżywa głęboką erozję postrzegania rzeczywistości. Nikogo z nas to nie ominie. Poza tym czy nie chcielibyśmy postrzegać świata z możliwie najlepszej, najnowszej perspektywy? W głębi duszy chcesz tego Ty, Twoja żona i Twoje dzieci. Nie ma więc sensu opóźniać tej zmiany. Skoro gaśnie w Tobie coś co nazywałeś wiarą, pozwól temu obumrzeć. A następnie poszukaj nowej formuły życia. To jest coś przez co sam aktualnie próbuję przejść 
Weźmy np. Ojca Abrahama Sam został wychowany w wierze w Nannar-Sina i innych bogów starożytnego świata. Jego żywa wiara, jego monoteizm wiązał się zarówno z porzuceniem starych bogów, jak i z odrzuceniem mądrości przodków. W pewnym sensie jesteśmy w gorszej sytuacji bo monoteizm jest uświęcony już tradycją. Ale możemy się z historii Abrama nauczyć tego, że faktyczne wierzenie nie oznacza ufności w otrzymany depozyt wiary, a dobra wiara wcale nie oznacza wierzenia w to co dobrzy rodzice nam przekazali lub w sposób jaki przekazali.
Kiedy więc piszesz, że się spowiadasz coraz rzadziej, że się nie modlisz regularnie, to po pierwsze zadaj sobie pytanie o przyczynę. Przecież w istocie rzeczy coś Cię odpycha w tych formułach, czy też w tych religijnych recytacjach. Byłoby dobrze stanąć w prawdzie. Przy czym nie w ten sposób, że się na siłę człowiek zaczyna dopasowywać do Prawdy np. Jana Pawła II, ale w takiej zupełnie zwyczajnej prawdzie.
Jak patrzysz na świat z okna gdzie pracujesz to wówczas patrzą na świat oczy chrześcijanina czy materialisty? Czy wówczas świat który postrzegasz jest tylko pewnym odbiciem duchowej rzeczywistości ukrytej? jej cieniem? czy też może jedyną manifestacją bytu? materią istniejącą samą z siebie? A człowiek? Jest wykwitem owej wiecznej materii, czy może pełną tajemnicy nieśmiertelną co do swego potencjału istotą? hm?
A może jest tak, że wiary Ci braknie bo dowodu nie ma? :> Wszak nie ma dowodu na istnienie istoty "innej". Więc wielu dochodzi do wniosku, że jest to chyba dowodem nieistnienia.
Postaraj się szukać prostych myśli o świecie. Nie wikłaj się w skomplikowane rozumowania, bo zapewne są nielogiczne. To co można powiedzieć, można powiedzieć prosto. Skoro więc już musisz się zmierzyć ze swą niewiarą, zrób to porządnie. Szukaj pewnych zdań o świecie, które są proste, które uważasz za prawdziwe. Możesz kup jakieś książki do filozofii? Może na początek jakiś podręcznik, by mieć kompleksowy obraz? By nie było tak, że cały czas myślisz, że gdzieś tam leży jakiś argument, który Cię zbije z tropu.
A jak zaczniesz szukać, to i Twoja wiara ożyje 
|
Pn lip 30, 2007 20:01 |
|
 |
Pies_Pański
Dołączył(a): Pt lip 27, 2007 13:43 Posty: 5
|
 Cóż mam rzec?! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję!
Reniu! Moniko! Anquo! PTRqwerty!
Cały dzień czytam dzisiaj to, co do mnie napisaliście . . . O nadziei, o żywej wierze, o poszukiwaniu, o modlitwie, o Waszych doświadczeniach. I już kilka razy usiadłem przed komputerem, aby Wam odpowiedzieć, ale - może to i głupie - nie potrafię ubrać w słowa tego, co czuję i myślę. Cóż dodać . . . płakać mi się chce  Ale to takie inne łzy, pełne nadziei. Skoro Wy, ostatecznie nieznane mi osoby, wierzycie we mnie, że będzie lepiej, że trzeba szukać, próbować, walczyć - to i Dobry Bóg może mnie jeszcze nie przekreślił . . .
Dlatego dziękuję Wam za Wasze słowa, za rady, za świadectwa Waszego życia. . . Przy Was czuję się egoistą myślącym tylko o sobie i swoich problemach. Jakbym był z innej bajki. W Was jest tyle miłości i mądrości. Wierzycie w modlitwę, wierzycie w nadzieję i miłość, macie nawet odwagę (tak jak PTRqwerty) pozwolić obumrzeć wierze, aby ożyła na nowo. Ja tego nie potrafię i trzymam się kurczowo swojej rodziny i moich najbliższych. Gdy czuję się jak się oddalamy od siebie mam wrażenie jakbym tracił cząstkę siebie . . . Tę najważniejszą cząstkę. Stąd moje wołanie o pomoc!
Ale nie o tym miałem pisać. Dzięki Wam i Waszej pomocy znów widzę w sobie siłę, aby zacząć pracę nad sobą. Jak to wspomniała Anqua "chcesz ożywiśc swoją wiarę - zacznij od siebie". I tak zamierzam zrobić. Będę się modlił, żeby mieć siłę się modlić, żeby mieć siłę na zmiany i odwagę, aby szukać. Chociaż troszkę . . .
. . . Boję się jednak na jak długo starczy mi sił. W tej chwili czuję w sobie siłę, jak świeżo naładowany akumulatorek do aparatu  , ale co będzie dalej . . . Nie wiem! Gdy bowiem czytam Wasze słowa wszystko wydaje się proste. Wystarczy się modlić, żyć wiarą, miłością i Bogiem, zadawać pytania i szukać odpowiedzi, a wszystko będzie dobrze. Ale już jutro, po kilku przykrych słowach, nastrój może być inny. Tak bardzo boję się kpin. I to nie osób obcych, ale właśnie mojej małżonki. Bo tak bardzo ją kocham . . . Skąd czerpać siły?! Czy i Wy przeżywacie czasami taką "huśtawkę nastrojów" niczym podczas okresu dojżewania: od euforii aż po smutek?! Jak sobie dajecie radę w smutku?! A może należy poświęcić się innym, a nie sobie?!
Tymczasem raz jeszcze dziękuję. I chociaż moje słowa nie oddają tak naprawdę tego, co czułem czytając Wasze, ufam, że mi przebaczycie. W pewnych sprawach język pisany jest tak ułomny . . . Wiedzcie jednak, że jestem Wam wdzięczny. I to bardzo!
|
Wt lip 31, 2007 19:25 |
|
 |
monika001
Dołączył(a): So cze 02, 2007 10:22 Posty: 1324
|
 Re: Cóż mam rzec?! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję
Pies_Pański napisał(a): ...Jak sobie dajecie radę w smutku?! ...
Kiedy w moim życiu przyszło potężne cierpienie - kiedy było mi tak ciężko, że już ciężej zdawało się, że być nie może, myślałam o Jezusie wiszącym na Krzyżu i wiedziałam, że w tych momentach On jest bardzo blisko mnie - najbliżej, tak blisko, że czuję Jego cierpienie i mam w nim jakiś bardzo niewielki udział. Gdy nie umiałam inaczej, myślałam tylko o tym. Bo bywało też tak, że i modlitwa nie wychodziła. Wtedy to była taka milcząca modlitwa.
Teraz oddycham, odpoczywam. Tamten krzyż minął. Pewnie będą nowe, ale gdy jest mi źle, albo odczuwam jakiś lęk powtarzam Jezu ufam Tobie. I ten lęk przechodzi.
|
Wt lip 31, 2007 19:43 |
|
 |
monika001
Dołączył(a): So cze 02, 2007 10:22 Posty: 1324
|
I jeszcze jedno. Nie poddawaj się, nie rezygnuj z sakramentów. Mi Eucharystia dawała siłę w najtrudniejszych chwilach. Gdyby nie Jezus w Eucharystii, mogło być bardzo źle.............
pzd.

|
Śr sie 01, 2007 8:44 |
|
 |
mateola
Dołączył(a): Pt cze 16, 2006 4:23 Posty: 1814
|
 Re: Cóż mam rzec?! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję
monika001 napisał(a): Pies_Pański napisał(a): ...Jak sobie dajecie radę w smutku?! ...
Kiedy w moim życiu przyszło potężne cierpienie - kiedy było mi tak ciężko, że już ciężej zdawało się, że być nie może, myślałam o Jezusie wiszącym na Krzyżu i wiedziałam, że w tych momentach On jest bardzo blisko mnie - najbliżej, tak blisko, że czuję Jego cierpienie i mam w nim jakiś bardzo niewielki udział. Gdy nie umiałam inaczej, myślałam tylko o tym. Bo bywało też tak, że i modlitwa nie wychodziła. Wtedy to była taka milcząca modlitwa. Teraz oddycham, odpoczywam. Tamten krzyż minął. Pewnie będą nowe, ale gdy jest mi źle, albo odczuwam jakiś lęk powtarzam Jezu ufam Tobie. I ten lęk przechodzi. Jakbyś w moich myślach czytała, Moniko... aż mnie zatrzęsło... dokładnie. Miałam wrażenie, że mam jakiś niewielki udział w dźwiganiu Krzyża. Myśłałam początkowo, że to bluźnierstwo... a teraz czuję się jak dziecko trzymane, ochraniane wa ramionach Stwórcy... przestałam się martwić o to, co będzie, o to, na co nie mam wpływu... zabrałam się za to, na co wpływ mam. Kamień z serca... i to oddychanie. Ja też oddycham
PsiePański - to wcale nie jest proste. To tak, jakby Cię wyprowadzono daleko na pustynię i zostawiono samemu sobie. Dookoła ciemno. Nie ma żadnej nadziei. Nie wiadomo, w którą stronę iść., gdzie patrzeć... czasem chce się umrzeć. Wydaje się, że Boga nie ma, i nigdy nie będzie. A może nigdy nie było.
I trwa to tak długo...
Wołasz... cisza...
Ale to wszystko po to, by oczyścić się z tego, co nieważne: zostawić swoje lęki, strach przed tym, co ludzie powiedzą, czy może będą kpić... to, co wiem o świecie, to co dla mnie ważne... by sie zaprzeć samego siebie. Dopiero wtedy, wśród zupełnej ciemności, można dostrzec światło i kierunek, skąd ono płynie...
To właśnie tak, jak z ziarnem pszenicy, które musi obumrzeć...
Wtedy sobie uświadomiłam, że jestem ukochanym dzieckiem Bożym. Niby o tym wiedziałam cały czas, ale wtedy, wśród tej ciemności wyraźnie to poczułam. To kolosalna różnica: wiedzieć, a odczuć. Od tego czasu wiele spraw w moim życiu wygląda jakoś inaczej - jakbym stała gdzieś wysoko i obserwowała z góry, co się tam w dole dzieje - zyskałam dystans, jakby inną perspektywę, skąd rzeczy widać nieco inaczej. Przede wszystkim widać, ile się ma, ile sie dostało - i jak to jest kruche: nie tylko życie w ogóle, ale choćby możliwość chodzenia, słyszenia, dotykania, mówienia... ja pracuję z ludźmi, którzy tego nie mają...
Skad czerpać siły - to bardzo indywidualne... ja zaczęłam od książek A. Gruna. O tym, że trzeba pozwolić sobie na siebie, na swoje uczucia, które są jak anioły, informujące nas o czymś, ostrzegające przed czymś. O tym, że nie warto walczyć ze smutkiem, lękiem, złością, agresją, gniewem, lecz by je przyjąc, przeżyć i pozwolić im odejść. One skierowały mnie do Psalmów a potem do Ewangelii. W Psalmach zobaczyłąm, że są tam te wszystkie uczucia, których nie lubimy, nie chcemy, z którymi chcemy walczyć, co odbiera nam siły i tylko pogłębia problemy; jak modlić sie do Boga: z głębokości, z rozpaczy, z niewiary, z gniewu. Wówczas Ewangelia zyskała nowy wymiar. I modlitwa nie jest już dla mnie tym, czym była dawniej. Czasem nie potrafię powiedzieć, kiedy się zaczyna a kiedy sie kończy...
Nie byłabym sobą, gdybym nie poleciła Ci rozmowy z osobą kompetentną w rozwiązywaniu takich problemów - najlepiej z psychoterapeutą. Nie ma powodu, by nie skorzystać z pomocy, skoro jest.
Pozdrawiam - M.
|
Śr sie 01, 2007 9:47 |
|
 |
SweetChild
Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37 Posty: 10694
|
 Re: Cóż mam rzec?! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję
Pies_Pański napisał(a): Skąd czerpać siły?! Czy i Wy przeżywacie czasami taką "huśtawkę nastrojów" niczym podczas okresu dojżewania: od euforii aż po smutek?! Jak sobie dajecie radę w smutku?!
Brzmi dziwnie znajomo, jak i cała Twoja opowieść... Mi pomogło zdjęcie różowych okularów, mocno już porysowanych i podniszczonych. Plus zasada "błogosławieni którzy na nic nie liczą, albowiem oni zawiedzeni nie będą". 
|
Śr sie 01, 2007 10:32 |
|
 |
monika001
Dołączył(a): So cze 02, 2007 10:22 Posty: 1324
|
Wzruszyłaś mnie Mateolu, jakbym siebie słyszała. 
|
Śr sie 01, 2007 16:27 |
|
 |
Pies_Pański
Dołączył(a): Pt lip 27, 2007 13:43 Posty: 5
|
Jak tak czytam Wasze świadectwa, opisy zmian w Waszym życiu i prawie “namacalne” odczuwanie łaski Bożej – mam wrażenie, że wiara to wielki dar. To moc, która pozwala “góry przenosić”, to siła, która daje wiele łask, to wreszcie tarcza, która “chroni” Was przed troskami dnia powszedniego. Może nie tyle ”chroni”, co daje siłę, aby wciąż iść do przodu, mimo niepowodzeń. To jest po prostu niesamowite. Nie wiem czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale jest w Was potężna moc, która aż onieśmiela. I tak się zastanawiam czy kiedykolwiek uda mi się chociaż “liznąć” tego, co Wy doświadczacie. Ogromnej dobroci i miłości Bożej. Wydaje mi się to tak odległe, jakby nie miało być prawdziwe, jakby to, co opisujecie było cudowną bajką, którą się czyta z wypiekami na twarzy, a potem wraca się do rzeczywistości.
Nie zrozumcie mnie źle. Ja nie chce Was oceniać. Po prostu jestem pod wrażeniem Waszej siły i wiary. Dzięki Wam jestem pozytywnie umotywowany do zmian. Chcę ich i próbuję je wcielać w życie. Mam jednak świadomość, jak wiele jeszcze przede mną. I to jest właśnie najtrudniejsze! Że jest to ciągły proces “samodoskonalenia się”, że on nie ma końca . . . Dla mnie to niezwykle trudne. Gdy na przykład chcę zarobić 100 złotych myślę, kombinuję i ostatecznie zarabiam je, gdy chcę nauczyć się jakiegoś języka obcego również poświęcam swój czas, aby to zrobić. To są rzeczy konkretne, które kończą się określoną rzeczą lub umiejętnością. Tymczasem w przypadku wiary jest to proces bezustanny . . . Nigdy nie ma końca. Przynajmniej w krótszej perspektywie czasowej, bo na dłuższą metę tych wybranych czeka zbawienie. Ale to takie moje małe dylematy . . .
Tymczasem całymi garściami czerpię z Waszych rad. Staram się modlić. Są to takie krótkie modlitwy w ciągu dnia. Prawie westchnienie typu “jak to dobrze, Boże, że dzisiaj ładna pogoda”, “dziękuję, że mi pomogłeś” . . . Czasami jest to nawet niezwerbalizowane odczucie albo pragnienie odczucia obecności Boga. Trudno więc to nazwać modlitwą przed duże “M”, ale dzięki Wam i tym chwilą jest mi lżej na sercu. Pewnie to głupie, co pisze, ale tak jest
Oprócz tego zamówiłem sobie książkę A. Gruna, którą polecała mi Mateola. Skoro jest to pozycja warta polecenia – chętnie się z nią zapoznam. Może tam znajdę trochę odpowiedzi na moje wątpliwości?! Czy są jeszcze inne pozycje warte polecenia?! Nie chodzi mi bynajmniej o dysputy teologiczne, ale raczej o teksty podobne do Waszych. Ot – takie świadectwa z własnego życia, przykłady przemian wewnętrznych, o poszukiwaniu, o upadkach, o narodzinach wiary. To by było bardzo pomocne!
Myślę także o tym, aby pójść do psychoanalityka, ale nie mam pojęcia gdzie poszukać kogoś zaufanego . . . Jestem z Warszawy, nie wiecie może gdzieś pójść, z kim porozmawiać . . . Naprawdę pragnę zmiany, a jak teraz tego nie zrobię, kto wie kiedy później znajdę siłę . . .
Mateola Pisałaś także, że pracujesz z osobami niepełnosprawnymi, dla których prawdziwym cudem jest to, co najprostsze: umiejętność mówienia, widzenia, czytania, poruszania się . . . Poniekąd tłumaczy to skąd w Tobie tyle miłości i współczucia dla innych. Skąd tyle empatii . . . Zastanawiam się zatem czy osoba z ulicy, bez przygotowania, też mogłaby tak pracować “po godzinach” w ramach wolontariatu. Może raz w tygodniu, może raz na dwa tygodnie?! Nie wiesz może czy takie osoby, jak ja, są potrzebne do pomocy i gdzie?! Ukończyłem ekonomiczne studia wyższe, prowadzę własny biznes, mam dość analityczny umysł. Może da się to gdzieś wykorzystać. Mam wrażenie, że mogłaby to być dwustronna terapia. Z jednej strony obcując i pomagając takim ludziom mógłbym docenić to co dał mi Pan Bóg, z drugiej może chociaż trochę mógłbym im pomóc. Choćby samą obecnością.
Pozdrawiam.
|
Cz sie 02, 2007 15:55 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|