
Wiara - kryzys czy początek czegoś nowego ?
Mam 20 lat.
Wiele problemów w życiu miałem. M. in. tych z wiarą. Pochodzę z rodziny "niekatolickiej" połowa rodziny niby wierzy w Boga ale do kościoła to NIE, w życiu. 2 połowa rodziny to ateiści. Ja sam w Boga wierzyłem od małego - wszelką wiedzę na temat Boga wpoiła mi babcia i dziadek - później katechezy. Do kościoła chodziłem z dziadkiem, później gdy jego zabrakło z kościołem niewiele miałem wspólnego - chodziłem od czasu do czasu: na święta, na rekolekcje szkolne - to tyle... Później nawet na święta nie chodziłem - bo rodzice nie chodzili, a ja z nimi tylko chodziłem. Tak to było jak miałem 8 lat i zmiana nadeszła gdy miałem lat 15. Wtedy to idąc do spowiedzi (a była to spowiedź po 1,5 rocznej przerwie) po samej spowiedzi poczułem taką chęc poprawy, stania się bardziej pobożnym. Pół roku przed tą spowiedzią chodziłem do kościoła z kolegą co niedziele, ale to tak chodziłem do towarzystwa bardziej. Po tej spowiedzi zacząłem sam z siebie chodzic bez nikogo. Niedługo później postanowiłem wejśc do służby kościelnej. Trochę bardzo mi odwaliło, bo to raczej nie była jakaś głęboka wiara a... dewocja lub fascynacja kościołem. Służyłem bardzo gorliwie, przyszedł mi pomysł posługi kapłańskiej w przyszłości. Później nadszedł problem wiary, gdy tak naprawdę postawiłem sobie pytanie: dlaczego ja wierzę?
Było to swego rodzaju zaburzenie wszystkiego - całego świata. Przeżywałem to bardzo... Męczyłem się i szukałem 2 miesiące, dopiero po bierzmowaniu mi to jakoś spontanicznie przeszło. Od tamtej pory już nie było dewocji w mojej wierze, były chęci nadal zostania kapłanem ale już mniejsze niż wcześniej. Z czasem one minęły jak i zapał do służby - chociaż nadal chętnie chodziłem. Tego roku 2 dni przed Triduum Paschalnym dziewczyna o którą się starałem długo oznajmiła mi że to nie ma sensu. Załamałem się rezygnując ze służby (nawet ze studiów chciałem chociaż koleżanka mnie opamiętała). Do kościoła chodziłem już tylko co niedziele i nie służyłem.
Poznałem inną dziewczynę. Okazało się że jest bardzo religijna, ale nie religijna w sensie samych praktyk czy wiedzy a bardzo mocno głębokiej wiary, jak mi opowiadała swoje doznania to aż się bałem. Ona to wywróciła moje życie do góry nogami... Jest to dziewczyna z DDA, widac że swoimi cechami tudzież umiejętnościami dąży do ideału. Na wszystkim się zna, wszystko umie zrobic, perfekcyjnie się uczy - na studiach prawie same 5. Jest silna psychicznie, jest twarda, a przy tym potwornie wrażliwa, jest typem altruisty, troszczy się o innych. Nigdy nie słyszałem żeby na kogoś złe słowo powiedziała, ze wszystkimi się lubi, wszyscy ją lubią, a przy tym jest niesłychanie ładna.
Nasza znajomośc to był jeden strzał i zauroczenie obustronne. Mówiła mi że nikt w jej całym życiu sie tak nie podobał jak ja.
Widząc jej cechy niemalże... idealne chciałem jej dorównac, bynajmniej nie dla zaspokojenia jakiegoś tam EGO, a po to by była ze mną szczęśliwa. Zacząłem dostrzegac w sobie... MNÓSTWO złego i wad. Załamałem się tym bardzo, ale mimo wszystko chciałem... to przezwyciężac, począwszy od pozbycia się całkowicie egoizmu, przez pozbycie sie lenistwa, niezaradności, słabości, kończąc na...wierze...
Jeśli chodzi o walkę z tamtymi cechami to próbuje coś robic, ale łaże tylko poddenerwowany od kilku tygodni walcząc z myślami typu: "Ty nie dasz rady, jesteś słaby, jesteś zerem, przy niej jesteś ZEREM".
Jeśli chodzi o wiarę, to zauważyłem że moja wiara jest... pusta.
Wczoraj byłem z nią na modlitwach wstawienniczych. Na własne oczy widziałem zaśnięcie w panu, widziałem co się dzieje z tymi ludźmi, widziałem w ich oczach ich głęboką wiarę, widziałem ich miłośc, czułem ją.... Chociaż nie mogłem tego poczuc na sobie. Moja dziewczyna też zasnęła w czasie błogosławieństwa - tak jak połowa ludzi. Jedni płakali inni się śmiali, ktoś jeszcze inny miał drgawki. Tylko ja nie rozumiem... dlaczego ja widząc to odczuwałem badziej strach niż radośc, bałem się tego. Boję się też teraz. Wiem że moja wiara jest samą wiarą, bez miłości do Boga, bez czucia go całym sobą, nie czuje tej siły umocnienia, nie czuje tego miłosierdzia. Czuje że jest mi gruby mur do tego stanu. Nie mam siły go przebic. Po tym spotkaniu ja raczej mam większe wątpliwości wiary, zamist nawrócenia, większy strach, boje sie że nie dam rady, że nigdy nie doświadczę Boga, że nigdy się nie poprawię, że nigdy swojej dziewczynie nie dorównam, że nie bedzie ze mną szczęśliwa, że mnie zostawi idąc do zakonu (prosi Ducha Świętego o wskazanie drogi życia bo sama ma dylemat). Nie wiem co mam robic, jak znalesc Boga jak go poczuc, jak życ nim i z nim. Wiem że to mi doda sił, żę będę szczęśliwy mimo tego co sie tu na ziemi bedzie działo, ale jak mam to zrobic. Ja nie wiem co sie ze mną dzieje, dziwnie sie czuje, mam mieszane uczucia, raz chce mi sie płakac, zaraz czuje lęk, co sie ze mną dzieje...
