...na razie jest nim w 3/4

Od dłuższego czasu nie jestem zbyt aktywny na forum jednak wcześniej często się tu udzielałem i - o zgrozo - doradzałem co niektórym w ich problemach.
Moje problemy zaczęły się już 3.5 roku temu ale dopiero w ostatni piątek, Boskim zrządzeniem bo zupełnie niespodziewanie i przypadkowo natrafiłem na bardzo dokładny opis depresji i w miarę czytania włosy mi się jeżyły na głowie bo uświadomiłem sobie że czytam mój życiorys. To był Przełom (duże "P" nieprzydakowe"). Wybaczcie nieco niepoważny (bo nacechowany emocjami) ton ale trudno mi ostatnio zachować spokój.
Moja historia w skrócie:
- dość parszywe dzieciństwo. Materialnie jako tako, nałogów nie było ale domu zawsze było pełno czystej i bezmyślnej agresji. Wyzwiska i znęcanie się fizyczne na porządku dziennym (to do momentu kiedy dość skutecznie się przed ojcem obroniłem, więcej ręki nie podniósł). Wrzaski i kłótnie pozostały.
- wiele lat później (19 lat) pierwszy poważny ale zalatujący toksynami związek
- kolejna mała szpileczka nieświadomie wbita przez moją ówczesną lubą, która niestety okazała sie tą o jedną za dużo (miałem niesamowicie wygórowane i zarazem wrażliwe ego). Ten moment zapamiętam do końca życia - wtedy po raz pierwszy, w jednej sekundzie pojawił się zagadkowy niepokój i momentalnie prysło uczucie do dziewczyny.
- początek tego, co tak dokładnie opisuje wiele osób z nerwicą czyli kocham głową ale nie sercem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, więc utwierdzam się w przekonaniu, że po prostu chyba już nie kocham i taki już jestem zimny drań. Męczę się potwornie z wyrzutami sumienia (ściśnięte i palące wnętrzności na porządku dziennym) i zmuszam się do kontynuowania związku co oczywiście kończy się po pewnym czasie klapą i rozstaniem
- dolegliwość rozlewa się na wszystkie inne emocje - stopniowo i metodycznie ucinam wszystkie znajomości. Nie potrafię się z nikim zaprzyjaźnić ani do nikogo przywiązać jednocześnie cierpiąc samotność (ciąglę marzę o tym aby być normalnym)
- zaczynam praktykować wiarę i angażuję się w to całym sobą (tego źródła nadziei choroba nie tknęła). Do dziś wierzę, że uratowało mi to życie bo raz na bardzo krótki czas zwątpiłem totalnie (kwestie dogmatyczne) i zacząłem tęsknie patrzeć w stronę okna na III piętrze (if u know what I mean). Gdyby nie szybkie ogarnięcie problemu prawdopodobnie nie wytrwałbym.
- Skrajna samotność (studiuję i wtedy akurat mieszkałem w kawalerce) i stopniowa akceptacja mojego rzekomego "charakteru". Nawet rodzice i reszta najbliższej rodziny mnie drażni niemiłosiernie więc cały czas spędzam zamknięty w pokoju przy komputerze. Im więcej akceptowałem tym spokojniejszy (i w pewnym sensie szczęśliwszy) byłem wewnątrz. Żadnych uczuć, żadnych emocji, ogromne pragnienie śmierci (ale o samobójstwie mowy nie było). Nieudolne próby wejścia w relację z dziewczynami kończą się ostrą nerwicą (wtedy nie wiedziałem że to nerwica) i błyskawicznym ucinaniem znajomości. Dodatkowo ogromne problemy z koncentracją (co przy trudnym kierunku studiów zaowocowało jechaniem na 3.0) Udało mi się założyć na to kaganiec wiary i to trzymało mnie w ryzach. W dodatku uznałem, że taki stan rzeczy jest z wiarą zgodny i to wlewało we mnie mnóstwo radości i spokoju. Było to jedyne źródło pozytywnych uczuć. Łatwo przychodzi mi ferowanie radykalizmami i - żeby nie było - stosowanie ich.
- "Gorący tydzień" - czyli ubiegły. Poznaję dziewczynę, która wzbudza we mnie pozytywne uczucia - od zawsze podobały mi się drobne dziewczyny, potrzebujące "opiekuna", niewinne. Podobnie niejako rozczulały mnie osoby... hmm, tak zwane "poczciwiny" czyli ciche, skromne i czyste w swych zamiarach (nie wiem jak to doprecyzować). Na widok takiej osoby zawsze miałęm falę pozytywnych uczuć. I ta dziewczyna taka właśnie jest, w dodatku kilka lat młodsza. Jest wyraźnie zainteresowana (sama zaczęła znajomość co było dość śmiałe). "Może to ta?" - pytam siebie bo nerwica się nie pojawia, pozytywne uczucie ciepła jest wprawdzie przytłumione ale obecne, kiedy o niej myślałem więc zaproponowałem spotkanie na nadchodzący piątek (tzn. ten co będzie dopiero). Dzień po tym trafiam na wspomniany we wstępie opis depresji i świat staje do góry nogami:
NIE! Nie jestem cyborgiem, nie jest to mój naturalny stan, mój mózg uległ sporej awarii ale to nie są moje uczucia. Kompletne i zdecydowane zdystansowanie do swoich negatywnych uczuć i pustki. Rozwiązanie supła w mojej głowie - a więc wreszcie znam przyczynę bo blisko 4 latach! Jasny umysł i wielka nadzieja. Staram się być ponad to, co czuję, zagoniłem dolegliwość do narożnika (dokładnie tak to czuję, mam wolny umysł, zero pytań, wszystko jest jasne, dziesiątki wniosków i przemyśleń nagromadzone przez te lata powskakiwały na swoje miejsca tworząc logiczną i spójną całość jak klocki lego). Uznałem to za ogromny postęp i mam przekonanie, że to milowy krok ku normalności.
Został jednak problem mojej podświadomości. W okolicach żołądka (a więc w tym narożniku) wciąż siedzi ta gnida. Wczoraj dostałem chyba najostrzejszego ataku nerwicy w życiu. Dosłownie zwijałem się na podłodze i ryczałem jak bóbr (od niepamiętnych lat juz nie płakałem a przy moim wyglądzie musiało to wyglądać dość groteskowo). Jest to związane z nadchodzącym spotkaniem - moja podświadomość broni się przed wejściem w relację z człowiekiem, mechanizm obronny przed powtórką z toksycznego związku. Niestety nie ma to ujścia (nie mogę zwalić tego na charakter i uciąć znajomość) więc uderza z całą mocą i bezlitośnie. Opowiedziałem to wszystko mojej mamie bo uznałem że mimo początkowych planów sam tego nie pociągnę (nie widziała apogeum ataku ale wyglądałem tak tragicznie że nawet obcy ludzie by się domyślili że coś mi dolega) i poprosiłem o pomoc - muszę to leczyć, nie jestem w stanie moim umysłem zwalczyć tych ataków bo nie mam dostępu do tego poziomu świadomości. Mimo wszystko się ucieszyła bo myślała, że moje zachowanie to po prostu mój charakter i szczere uczucia co bardzo ją dołowało i raniło.
PODSUMOWANIETo bedzie dobre - czy żałuję minionego okresu (tj. od początku choroby)? Nie. Z bezmyślnego, agresywnego tłuka (w dodatku idioty) zmieniłem się nie do poznania. Bóg "przećwiczył" mnie bezlitośnie. To był okres swoistej szkoły. Sam sobie na nią zasłużyłem, nie przeczę (i nie twierdzę w żadnym wypadku, że każdy chory jest sam sobie winny) ale doceniam to wszystko co mi się przytrafiło.
Fakt, że ja, zatapiając się w myślach latami nie potrafiłem nawet zbliżyć się do problemu a odpowiedź spotkała mnie w najmniej oczekiwanym momencie (mam praktyki i jako, że nic do roboty nie było to w ramach obijania się buszowałem po internecie) mnie delikatnie mówiąc zwala z nóg. Myślę, że najlepszym komentarzem będzie to:
http://www.youtube.com/watch?v=8xANbtCLheAJestem głęboko przekonany, że nadszedł czas powrotu do normalności. O ile mi wiadomo, to jest to moment do którego ludzie dochodzą po długiej psychoterapii.
Co mi jeszcze zostało co zwalczenia? Napady lęku. Dla osoby zdrowej albo nieobeznanej z tematem może to się wydawać abstrakcyjne ale to jest koszmar. Przypomnijcie sobie jakiś stresujący moment w życiu i wyobraźcie, że stres jest dziesiątki razy większy, odczuwamy faktyczny fizyczny ból, pocimy się i mamy trudności z oddychaniem. Mam nad tym kontrolę ale krótkotrwałą. Pomaga codzienna głęboka modlitwa w kościele i układanie myśli. Niestety po pewnym czasie ten porządek się rozsypuje (a nawet świeżo "po ułożeniu" jestem wprawdzie spokojny i ufny Bogu ale nie czuję ciepła). Zranienie M. jest rzeczą, na którą nie mogę pozwolić ale i zerwanie znajomości, celem oszczędzenia jej zawodu byłoby poddaniem się i nie wchodzi w grę. Muszę więc wreszcie stawić czoła problemowi.
Do psychiatry owszem, wybieram się. Mam już upatrzonego jednak na wizytę będzie trzeba poczekać. Trwam jednak w nadziei, że obędzie się bez niej a już na pewno bez leków (mimo to wybieram się do lekarza pierwszego kontaktu po jakiś specyfik na uspokojenie). Coraz lepiej idzie mi układanie myśli i opanowywanie lęku - ład w mojej głowie jest coraz trwalszy.
ZAKOŃCZENIECytuj:
Ciężko mnie Pan ukarał, ale na śmierć mnie nie wydał.
- oj tak.
Cytuj:
Okrzyki radości i wybawienia w namiotach ludzi sprawiedliwych
- jeszcze nie, ale wierzę, że i na to przyjdzie czas.
A więc tak: mam zdrowo narąbane pod kopułą

Niemniej jestem chyba na dobrej drodze. Nie mam kogo prosić o modlitwę więc proszę Was. Naprawdę, będę bardzo wdzięczny.
P.S M. ma urodziny 23 lutego. Taki smaczek
