Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
| Autor |
Wiadomość |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Jacy rodzice - takie i dzieci (młodzież). Jacy ministrowie - taka "edukacja". Wszystko na ten temat.
|
| Śr kwi 14, 2010 7:11 |
|
|
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Liam napisał(a): szumi napisał(a): Już wiem z czego to wynikło... z różnicy między obowiązkiem szkolnym, a obowiązkiem nauki. Nie istnieje żadna taka różnica. Pojęcia te - jak widać w przytoczonym przeze mnie fragmencie ustawy o systemie oświaty - są używane zamiennie. To po co w takim razie to dublowanie: Cytuj: 7. Za spełnianie obowiązku szkolnego i obowiązku nauki uznaje się również udział dzieci i młodzieży upośledzonych umysłowo w stopniu głębokim w zajęciach rewalidacyjno- wychowawczych, organizowanych zgodnie z odrębnymi przepisami [3].
8. Na wniosek rodziców dyrektor publicznej szkoły podstawowej lub gimnazjum, w obwodzie w których dziecko mieszka, lub dyrektor szkoły ponadgimnazjalnej, do której dziecko uczęszcza, może zezwolić na spełnianie przez dziecko odpowiednio obowiązku szkolnego lub obowiązku nauki poza szkołą oraz określa warunki jego spełniania. Dziecko spełniając odpowiednio obowiązek szkolny lub obowiązek nauki w tej formie może otrzymać świadectwo ukończenia poszczególnych klas danej szkoły lub ukończenia tej szkoły na podstawie egzaminów klasyfikacyjnych przeprowadzonych przez szkołę, której dyrektor zezwolił na taką formę spełniania obowiązku szkolnego lub nauki. Joda napisał(a): Jacy rodzice - takie i dzieci (młodzież). Jacy ministrowie - taka "edukacja". Wszystko na ten temat. A co to wnosi konstruktywnego do dyskusji? Co do pierwszego: można się zdziwić (tak, że aż szczęka opadnie  ). Wszystko na ten temat 
|
| Śr kwi 14, 2010 8:21 |
|
 |
|
SweetChild
Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37 Posty: 10694
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
domi_que napisał(a): Nie jestem praktykiem, mogę bazować jedynie na doświadczeniu z 6 tygodni praktyk w podstawówce i gimnazjum. Przypomniała mi się jednak historia pewnego „trudnego ucznia”, którą opowiadała nauczycielka (wychowawczyni owego ucznia) na warsztatach pedagogicznych. Pani pracuje w gimnazjum z klasami specjalnymi, więc niejako „z urzędu” przyzwyczajona jest do „trudnych dzieci”. Tak więc nie zdziwił jej „kolejny” uczeń z ADHD (swoją drogą, wiadomo, jak dzisiaj łatwo i bezsensownie „diagnozuje się” tę chorobę). Opinia z poradni – „koszmar” (ale do tego pani już przywykła), jednostka aspołeczna itp. Opinia byłej nauczycielki – „to diabeł wcielony”. No to się włos pani nauczycielce trochę na głowie zjeżył, ale trzeba było jakoś sobie poradzić. Jak „utemperowała” ucznia? Przede wszystkim uważnie go obserwowała na lekcji. Miała dwa stałe sposoby na rozładowanie jego energii: 1) mazanie tablicy (zawsze zostawała niezmazana po wcześniejszej lekcji), 2) podlewanie kwiatków (+ nalanie wody do butelki  ). Na początku dzieci dziwiły się, że chłopiec po klasie w trakcie lekcji chodzi, ale później się przyzwyczaiły i stwierdziły, że widocznie on już tak ma  Inna sytuacja (po dłuższym okresie): w szkole była też dziewczynka autystyczna, która (jak to w tej chorobie) praktycznie w ogóle się nie odzywała do nikogo. Pewnego dnia siedziała na korytarzu i płakała. Kto do niej podszedł? Chłopiec z ADHD  Coś tam powiedział, pocieszył ją i… ona do niego przemówiła! Jaki był potem dumny z tego – cały tydzień chodził do swojej wychowawczyni i się chwalił tą sytuacją  Od tego czasu można powiedzieć, że dzieciaki się zaprzyjaźniły. Nauczycielka podsumowała ten szkolny epizod mniej więcej tak (z ironią): „Dziecko z ADHD i dziecko autystyczne razem?! Nie może być… Jednostka aspołeczna? Jasne…”. Wzruszająca historia, coś jak opowieści o cudach czy (aby nie mieszać tu religii) o ciężkich chorobach wyleczonych przez bioenergoterapeutów czy homeopatów. Ale po pierwsze trzeba brać pod uwagę, że jest to tylko subiektywna relacja danej osoby, która ma określone poglądy, a przedstawiane zdarzenie potwierdza słuszność owych poglądów. A po drugie, nawet jeśli faktycznie coś takiego miało miejsce i przebiegało dokładnie tak jak w opisie, to dla rzetelnej oceny należałoby zbadać zdecydowanie większą liczbę przypadków. I kto wie (tutaj tylko teoretyzuję), czy np. w N innych sytuacjach uczeń z ADHD nie wyrządził poważnej krzywdy swojej koleżance/ koledze.
|
| Śr kwi 14, 2010 8:52 |
|
|
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
domi_que napisał(a): To po co w takim razie to dublowanie: Cytuj: 7. Za spełnianie obowiązku szkolnego i obowiązku nauki uznaje się również udział dzieci i młodzieży upośledzonych umysłowo w stopniu głębokim w zajęciach rewalidacyjno- wychowawczych, organizowanych zgodnie z odrębnymi przepisami [3]. Sam nie wiem. Sądzę, że ustawodawca zostawił taką furtkę dla czegoś w rodzaju zdalnego nauczania (homeschooling), jakie spotyka się np. w Stanach Zjednoczonych. Generalnie cała sprawa wychodzi wyłącznie w kontekście realizacji obowiązku "w formach pozaszkolnych". Z tego co ja się orientuję, takie zwierzę w Polsce nigdy nie powstało, zatem z praktycznego punktu widzenia te pojęcia są tożsame.
|
| Śr kwi 14, 2010 8:59 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
SweetChild napisał(a): Wzruszająca historia, coś jak opowieści o cudach czy (aby nie mieszać tu religii) o ciężkich chorobach wyleczonych przez bioenergoterapeutów czy homeopatów. Ale po pierwsze trzeba brać pod uwagę, że jest to tylko subiektywna relacja danej osoby, która ma określone poglądy, a przedstawiane zdarzenie potwierdza słuszność owych poglądów. A po drugie, nawet jeśli faktycznie coś takiego miało miejsce i przebiegało dokładnie tak jak w opisie, to dla rzetelnej oceny należałoby zbadać zdecydowanie większą liczbę przypadków. I kto wie (tutaj tylko teoretyzuję), czy np. w N innych sytuacjach uczeń z ADHD nie wyrządził poważnej krzywdy swojej koleżance/ koledze. Ja może chwilowo nie będę przytaczał budujących anegdotek z własnego doświadczenia ale potwierdzam, że metody opisane w tym poście sam stosowałem (i dziesiątki innych, podobnych). Nie wiem, czemu nie chcecie uwierzyć, że niemal na każdego "trudnego" ucznia można znaleźć takiego haka żeby go zainteresować i skłonić do pracy, wystarczy trochę się nim zainteresować i poznać. Inną sprawą jest, że większość nauczycieli nie ma na to czasu, ochoty, cierpliwości czy zwyczajnie pomysłu. Ale taki to zawód właśnie. Nie inaczej niż lekarz diagnozujący pacjenta. Też może stwierdzić że przypadek za trudny i umyć ręce, nie?
|
| Śr kwi 14, 2010 9:05 |
|
|
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Panie Liam, ja to rozumiem tak: - obowiązek szkolny: konieczność ukończenia podstawówki i gimnazjum - obowiązek nauki: do 18 lat Pojęcie „obowiązek nauki” jest nadrzędne do pojęcia „obowiązek szkolny”. Ergo: uczęszczanie do szkoły ponadgimnazjalnej nie jest już obowiązkiem szkolnym (bo takowy w tym momencie przestaje obowiązywać), a jest formą realizacji obowiązku nauki. Co do innych form: czy OHP nie jest właśnie formą pozaszkolną? SweetChild napisał(a): Wzruszająca historia, coś jak opowieści o cudach czy (aby nie mieszać tu religii) o ciężkich chorobach wyleczonych przez bioenergoterapeutów czy homeopatów. Ale po pierwsze trzeba brać pod uwagę, że jest to tylko subiektywna relacja danej osoby, która ma określone poglądy, a przedstawiane zdarzenie potwierdza słuszność owych poglądów. A po drugie, nawet jeśli faktycznie coś takiego miało miejsce i przebiegało dokładnie tak jak w opisie, to dla rzetelnej oceny należałoby zbadać zdecydowanie większą liczbę przypadków. I kto wie (tutaj tylko teoretyzuję), czy np. w N innych sytuacjach uczeń z ADHD nie wyrządził poważnej krzywdy swojej koleżance/ koledze. Trochę o co innego, niż o cuda, mi chodziło. Chciałam pokazać, że zdarza się (raczej często; ta sama nauczycielka opowiadała też o innych uczniach, którzy trafiali do szkoły ze „złą” opinią), iż: a) poradnia psychologiczno-pedagogiczna wydaje zbyt pochopną opinię o uczniu, demonizującą tego ucznia (moja „teoria”: często pod naciskiem nauczycieli chcących się pozbyć tego ucznia ze szkoły, bo „odpowiednia” opinia sprawia, że „niewygodny uczeń” zostanie przeniesiony do szkoły specjalnej), b) nauczycielom trudno wyjść poza raz ukształtowaną o uczniu opinię. Z tym drugim bardzo często spotykałam się jako uczennica. Nauczyciele przyczepiają etykietkę „uczeń-rozrabiaka” i już nie widzą, że ten sam uczeń umie, np. świetnie rysować. Nie pomyślą, jak pomóc mu rozwijać jego talent, ale za to za każdym razem nawrzeszczą na niego, kiedy będzie rozrabiać, a jak nie będzie hałasować, to i tak nawrzeszczą, bo przecież „ten uczeń zawsze…”. Jak zachowuje się dziecko? Zaczyna coraz częściej rozrabiać, aby zlikwidować powstały w nim dysonans poznawczy („zachowuję się w porządku, ale skoro i tak oskarża się mnie o coś, czego nie zrobiłem, to zacznę to robić, będę «zły»”). Liam napisał(a): Nie wiem, czemu nie chcecie uwierzyć, że niemal na każdego "trudnego" ucznia można znaleźć takiego haka żeby go zainteresować i skłonić do pracy, wystarczy trochę się nim zainteresować i poznać. Inną sprawą jest, że większość nauczycieli nie ma na to czasu, ochoty, cierpliwości czy zwyczajnie pomysłu. Ja wierzę!  Ba, nie tylko na słowo. Podczas moich lekcji w szkole podstawowej miałam taką sytuację, że udało mi się zachęcić „trudnego ucznia” do wykonania zadania (które zresztą nadspodziewanie dobrze wykonał). I powiem szczerze, że ta jedna sytuacja – nigdzie na papierze nie figurująca, tylko w mojej pamięci – więcej dla mnie znaczy niż opinia opiekuna czy ocena z egzaminu z metodyki.
|
| Śr kwi 14, 2010 9:46 |
|
 |
|
SweetChild
Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37 Posty: 10694
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Liam napisał(a): Ja może chwilowo nie będę przytaczał budujących anegdotek z własnego doświadczenia ale potwierdzam, że metody opisane w tym poście sam stosowałem (i dziesiątki innych, podobnych). Nie wiem, czemu nie chcecie uwierzyć, że niemal na każdego "trudnego" ucznia można znaleźć takiego haka żeby go zainteresować i skłonić do pracy, wystarczy trochę się nim zainteresować i poznać. Inną sprawą jest, że większość nauczycieli nie ma na to czasu, ochoty, cierpliwości czy zwyczajnie pomysłu. Ale taki to zawód właśnie. Ja nie twierdzę, że to niemożliwe, aby niemal każdego "trudnego" ucznia zainteresować i skłonić do pracy, ale zastanawia mnie, jak to wygląda w praktyce/ statystyce. I tu, na podstawie szczątkowych danych, uważam, że sytuacja nie jest tak optymistyczna. Zgadzam się też, że "najważniejsze są kadry" - gdybyśmy mieli całą rzeszę doskonale przygotowanych nauczycieli, to być może niemal wszyscy uczniowie byliby zainteresowani nauką. Ale w każdej sytuacji ważna jest realna ocena zasobów, którymi faktycznie dysponujemy. Kadry są jakie są i trudno oczekiwać jakiejś skokowej odmiany. A dobry plan to taki, który przynosi maksymalne korzyści w konkretnych uwarunkowaniach. Nie mogę np. zaplanować 20 km pieszej wycieczki dla przedszkolaków i potem dziwić się, że moja "kadra" nie dała rady (bo przecież 20 km to dla dobrego piechura żaden problem). Liam napisał(a): Nie inaczej niż lekarz diagnozujący pacjenta. Też może stwierdzić że przypadek za trudny i umyć ręce, nie? Może stwierdzić, że w danych warunkach wyleczenie nogi jest nierealne i zadecydować, że najrozsądniejszym wyjściem będzie amputacja kończyny. Może też stwierdzić, że jego placówka nie da sobie rady z konkretnym przypadkiem i odesłać pacjenta do wyspecjalizowanej placówki. Tym bardziej, jeśli choroba jest zakaźna i pacjenta należy odizolować, dopóki stanowi zagrożenie dla zdrowych czy też tylko lekko chorych.
|
| Śr kwi 14, 2010 9:58 |
|
 |
|
SweetChild
Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37 Posty: 10694
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
domi_que napisał(a): Trochę o co innego, niż o cuda, mi chodziło. Chciałam pokazać, że zdarza się (raczej często; ta sama nauczycielka opowiadała też o innych uczniach, którzy trafiali do szkoły ze „złą” opinią), iż: a) poradnia psychologiczno-pedagogiczna wydaje zbyt pochopną opinię o uczniu, demonizującą tego ucznia (moja „teoria”: często pod naciskiem nauczycieli chcących się pozbyć tego ucznia ze szkoły, bo „odpowiednia” opinia sprawia, że „niewygodny uczeń” zostanie przeniesiony do szkoły specjalnej), OK, ale dlaczego ja (jako laik) miałbym dać wiarę tej nauczycielce, o której piszesz, a nie ufać poradniom psychologiczno-pedagogicznym? Zresztą nawet jeśli tak jest, to chyba zgodzimy się, że nauczyciele (może z powodu własnych braków) sobie z nimi nie radzą, co odbija się ze szkodą na całej klasie. Jakie jest lepsze, realne rozwiązanie? domi_que napisał(a): b) nauczycielom trudno wyjść poza raz ukształtowaną o uczniu opinię. Z tym drugim bardzo często spotykałam się jako uczennica. Nauczyciele przyczepiają etykietkę „uczeń-rozrabiaka” i już nie widzą, że ten sam uczeń umie, np. świetnie rysować. Nie pomyślą, jak pomóc mu rozwijać jego talent, ale za to za każdym razem nawrzeszczą na niego, kiedy będzie rozrabiać, a jak nie będzie hałasować, to i tak nawrzeszczą, bo przecież „ten uczeń zawsze…”. Jak zachowuje się dziecko? Zaczyna coraz częściej rozrabiać, aby zlikwidować powstały w nim dysonans poznawczy („zachowuję się w porządku, ale skoro i tak oskarża się mnie o coś, czego nie zrobiłem, to zacznę to robić, będę «zły»”). Tu mógłbym się zgodzić, ale obawiam się, że diabeł tkwi w szczegółach. Bo jak np. na lekcji matematyki rozwijać talenty malarskie? Ja uważam, że jak nie chce to niech nie chodzi na matematykę (o ile opanował naprawdę podstawowy i niezbędny do funkcjonowania w dzisiejszym świecie materiał) a rysuje na plastyce.
|
| Śr kwi 14, 2010 10:43 |
|
 |
|
szumi
Moderator
Dołączył(a): Pt sty 04, 2008 22:22 Posty: 5619
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Liam napisał(a): Nie istnieje żadna taka różnica. Pojęcia te - jak widać w przytoczonym przeze mnie fragmencie ustawy o systemie oświaty - są używane zamiennie. Jak już wykazano nie są to synonimy i oznaczają inną rzeczywistość.
_________________ Η αληθεια ελευθερωσει υμας...
Veritas liberabit vos...
Prawda was wyzwoli...
(J 8, 32b)
|
| Śr kwi 14, 2010 13:53 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
SweetChild napisał(a): OK, ale dlaczego ja (jako laik) miałbym dać wiarę tej nauczycielce, o której piszesz, a nie ufać poradniom psychologiczno-pedagogicznym? Odpowiem pytaniem na pytanie: a czy dajesz wiarę wszystkim – idącym w tysiące – orzeczeniom o dysortografii czy dyskalkulii (dziś szczególnie „na czasie”  )? Ja nie daję i tajemnicą poliszynela jest, że nie wszystkie te orzeczenia są prawdziwe (ot, po zdaniu matury nagle gros osób przestaje się przyznawać, że kiedykolwiek miało jakąkolwiek „dys-”). W związku z tym, dla mnie, wiarygodność poradni jako instytucji wydającej „taśmowo” pewien typ orzeczeń spada znacząco. Z poziomu praktyki: czy jeśli „hakiem” na danego ucznia okazały się tak banalne metody, jakie opisałam wyżej, to rzeczywiście opinia w tonie „to diabeł wcielony” była uzasadniona? Wrócę jeszcze do Twoich wcześniejszych słów: SweetChild napisał(a): I kto wie (tutaj tylko teoretyzuję), czy np. w N innych sytuacjach uczeń z ADHD nie wyrządził poważnej krzywdy swojej koleżance/ koledze. Przepraszam, ale jest to stereotypowe postrzeganie ucznia z ADHD jako „kata”. Spotkałeś kiedyś dziecko/nastolatka ze zdiagnozowanym ADHD? SweetChild napisał(a): Zresztą nawet jeśli tak jest, to chyba zgodzimy się, że nauczyciele (może z powodu własnych braków) sobie z nimi nie radzą, co odbija się ze szkodą na całej klasie. Jakie jest lepsze, realne rozwiązanie? Od IV klasy podstawówki uczeń ma do czynienia z około 10 nauczycielami w ciągu tygodnia. Czy rzeczywiście jest tak, że żaden z tych nauczycieli nie ma pomysłu, jak poradzić sobie z „trudnym” uczniem? Raczej rzadko. Jeśli zaś jest choć jeden nauczyciel, który sobie radzi, to pozostałych dziewięciu powinno do niego pójść po koleżeńską radę. Niestety, niewielu jest się w stanie tak „poniżyć”… Teraz moje pytanie: dlaczego remedium na braki nauczycieli ma być wydalenie ucznia ze szkoły? SweetChild napisał(a): Tu mógłbym się zgodzić, ale obawiam się, że diabeł tkwi w szczegółach. Bo jak np. na lekcji matematyki rozwijać talenty malarskie? Ja uważam, że jak nie chce to niech nie chodzi na matematykę (o ile opanował naprawdę podstawowy i niezbędny do funkcjonowania w dzisiejszym świecie materiał) a rysuje na plastyce. Powiedziałabym raczej, że chodzi o to, aby matematyk pokazał uczniowi, że szanuje i ceni jego talent. Czasami może pomóc takiemu uczniowi wyjść z ukrycia (bo plastyk ucznia nie lubi, więc trzeba go przekonać, aby zmienił zdanie  ). Dzieci potrafią być wdzięczne. Jeśli poczują, że ktoś się nimi interesuje (!), że wierzy w ich umiejętności, że interesuje się ich marzeniami, to w ogień za taką osobą by wskoczyły (no, prawie…). A siedzenie spokojnie na lekcji przy tym to najmniejsza z najmniejszych oznaka wdzięczności.
|
| Śr kwi 14, 2010 17:19 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
domi_que napisał(a): Panie Liam, ja to rozumiem tak: - obowiązek szkolny: konieczność ukończenia podstawówki i gimnazjum - obowiązek nauki: do 18 lat Pojęcie „obowiązek nauki” jest nadrzędne do pojęcia „obowiązek szkolny”. Ergo: uczęszczanie do szkoły ponadgimnazjalnej nie jest już obowiązkiem szkolnym (bo takowy w tym momencie przestaje obowiązywać), a jest formą realizacji obowiązku nauki. Co do innych form: czy OHP nie jest właśnie formą pozaszkolną? Heh! Fakt, zapomniałem o OHP. Jakoś miałem wrażenie że ta organizacja odeszła razem ze słusznie minionym systemem.  Ale nie odeszła, choć nie mam pojęcia na ile w tej chwili jest prężna. W każdym razie chyba nie jest formą pozaszkolną jak wynika stąd: Realizacja obowiązku szkolnego: "Uczestnik OHP uzupełnia wykształcenie ogólne w zakresie szkoły podstawowej lub gimnazjum z jednoczesnym przyuczeniem do wykonywania określonej pracy lub zdobywa kwalifikacje zawodowe na poziomie zasadniczej szkoły zawodowej. Kształcenie ogólne realizowane jest w szkołach publicznych. Praktyczne przygotowanie zawodowe odbywa się u pracodawców zewnętrznych (np. rzemieślników) albo w gospodarstwach pomocniczych OHP. " Właściwie jedyne miejsce jakie znalazłem gdzie można przeczytać o tym cokolwiek to klasyfikacja działalności gospodarczej PKD gdzie wymienia się takie zajęcia jak kursy prawa jazdy, sztuk walki, zajęcia artystyczne, naukę języków obcych, itd, co nie wyczerpuje naturalnie tematu. Istnieje jeszcze Centrum Kształcenia Ustawicznego, ale i ono jest dostępne wyłącznie dla osób powyżej 18-tego roku życia. Nie interesowałem się tym bliżej, ale nie widzę żadnej innej opcji dla dzieciaków pomiędzy 15-18 rokiem życia niż szkoła.
|
| Śr kwi 14, 2010 18:31 |
|
 |
|
SweetChild
Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37 Posty: 10694
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
domi_que napisał(a): Odpowiem pytaniem na pytanie: a czy dajesz wiarę wszystkim – idącym w tysiące – orzeczeniom o dysortografii czy dyskalkulii (dziś szczególnie „na czasie”  )? Ja nie daję i tajemnicą poliszynela jest, że nie wszystkie te orzeczenia są prawdziwe (ot, po zdaniu matury nagle gros osób przestaje się przyznawać, że kiedykolwiek miało jakąkolwiek „dys-”). W związku z tym, dla mnie, wiarygodność poradni jako instytucji wydającej „taśmowo” pewien typ orzeczeń spada znacząco. Z poziomu praktyki: czy jeśli „hakiem” na danego ucznia okazały się tak banalne metody, jakie opisałam wyżej, to rzeczywiście opinia w tonie „to diabeł wcielony” była uzasadniona? Trafiony, zatopiony, faktycznie nie daję wiary orzeczeniom o dysortografii czy dyskalkulii. Poddaję się  Ale przy okazji naszła mnie taka myśl: skoro zwalnia się z obowiązku poprawnego pisania osoby z dysortografią, to wnioskuję z tego, że taka umiejętność nie jest obywatelowi niezbędnie potrzebna. W imię czego więc uczyć ortografii tych, którzy nie chcą się nauczyć? Czy nie jest to sztuka dla sztuki? Ewentualnie dla zabicia czasu... domi_que napisał(a): Wrócę jeszcze do Twoich wcześniejszych słów: SweetChild napisał(a): I kto wie (tutaj tylko teoretyzuję), czy np. w N innych sytuacjach uczeń z ADHD nie wyrządził poważnej krzywdy swojej koleżance/ koledze. Przepraszam, ale jest to stereotypowe postrzeganie ucznia z ADHD jako „kata”. Spotkałeś kiedyś dziecko/nastolatka ze zdiagnozowanym ADHD? Nie chodzi mi o celowe działanie na czyjąś szkodę, a chyba to masz na myśli pisząc o "kacie". Chodzi mi o działania impulsywne, nieprzemyślane. Jak ktoś się bawi bronią i przypadkiem kogoś zastrzeli to nie nazwałbym go "katem", w przeciwieństwie do tego, który na chłodno mierzy i strzela. Natomiast w jednym i drugim przypadku skutki są dramatyczne. Znam z drugiej (aczkolwiek w mojej ocenie wiarygodnej) ręki przypadki dzieci z ADHD. Sam miałem bardzo szczątkowy kontakt, ale określiłbym to dziecko mianem "walking disaster". Przy czym on żałował, że np. uderzył kolegę czy rozbił wazon, więc nie twierdzę, że działał złośliwie. Oczywiście nie mogę rozsądzać, czy to faktycznie był przypadek ADHD czy został błędnie zdiagnozowany. domi_que napisał(a): SweetChild napisał(a): Zresztą nawet jeśli tak jest, to chyba zgodzimy się, że nauczyciele (może z powodu własnych braków) sobie z nimi nie radzą, co odbija się ze szkodą na całej klasie. Jakie jest lepsze, realne rozwiązanie? Od IV klasy podstawówki uczeń ma do czynienia z około 10 nauczycielami w ciągu tygodnia. Czy rzeczywiście jest tak, że żaden z tych nauczycieli nie ma pomysłu, jak poradzić sobie z „trudnym” uczniem? Raczej rzadko. Jeśli zaś jest choć jeden nauczyciel, który sobie radzi, to pozostałych dziewięciu powinno do niego pójść po koleżeńską radę. Niestety, niewielu jest się w stanie tak „poniżyć”… Teraz moje pytanie: dlaczego remedium na braki nauczycieli ma być wydalenie ucznia ze szkoły? Dlatego, że jest to rozwiązanie realne i w miarę skuteczne. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby problem udało się rozwiązać, chociażby poprzez współpracę między nauczycielami. Ale skoro latami taka współpraca nie zachodziła, to nie widzę przyczyn, dla których miałoby się to zmienić. Przyznam też, że patrzę ze swojego punktu widzenia: moje dzieci chodzą do szkoły i chciałbym, aby mogły w niej bezpiecznie i wydajnie (że tak to nazwę) się uczyć. Rozumiem, że dla nauczyciela poradzenie sobie z trudnym przypadkiem jest zawodowym sukcesem i daje wiele satysfakcji, ale dla rodziców reszty dzieci nie jest to warte narażania ich pociech. domi_que napisał(a): SweetChild napisał(a): Tu mógłbym się zgodzić, ale obawiam się, że diabeł tkwi w szczegółach. Bo jak np. na lekcji matematyki rozwijać talenty malarskie? Ja uważam, że jak nie chce to niech nie chodzi na matematykę (o ile opanował naprawdę podstawowy i niezbędny do funkcjonowania w dzisiejszym świecie materiał) a rysuje na plastyce. Powiedziałabym raczej, że chodzi o to, aby matematyk pokazał uczniowi, że szanuje i ceni jego talent. Czasami może pomóc takiemu uczniowi wyjść z ukrycia (bo plastyk ucznia nie lubi, więc trzeba go przekonać, aby zmienił zdanie  ). Dzieci potrafią być wdzięczne. Jeśli poczują, że ktoś się nimi interesuje (!), że wierzy w ich umiejętności, że interesuje się ich marzeniami, to w ogień za taką osobą by wskoczyły (no, prawie…). A siedzenie spokojnie na lekcji przy tym to najmniejsza z najmniejszych oznaka wdzięczności. Tyle że prowadzi to do sytuacji, w której to uczniowie problematyczni skupiają na sobie znaczną część uwagi nauczycieli, kosztem uczniów spokojnych. Ja bym wolał, aby matematyk zajmował się rozwijaniem zdolności matematycznych, a plastyk talentów plastycznych.
|
| Śr kwi 14, 2010 18:46 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
SweetChild napisał(a): Ale przy okazji naszła mnie taka myśl: skoro zwalnia się z obowiązku poprawnego pisania osoby z dysortografią, to wnioskuję z tego, że taka umiejętność nie jest obywatelowi niezbędnie potrzebna. To nie do końca tak. Poprawnie zdiagnozowana dysortografia zakłada, że: 1) dziecko ma co najmniej przeciętny iloraz inteligencji (tj. przy upośledzeniach – nawet w stopniu lekkim – nie diagnozuje się żadnej dysleksji), 2) dziecko zna (!) reguły ortograficzne. Ponadto, dysortografik robi też inne błędy: odwraca literki (np. „bom” zamiast „dom”), „zjada” pojedyncze litery, a nawet sylaby, pomija słowa czy wręcz grupy słów (szczególnie przy dyktowaniu). Ale co najważniejsze: dziecko ze zdiagnozowaną dysortografią absolutnie nie jest zwolnione z nauki ortografii, z ćwiczenia jej. Wręcz przeciwnie: musi to robić dużo intensywniej niż jego „zdrowi” rówieśnicy. Orzeczenie ma tylko pomóc wyrównać szanse, bo niestety, dziecko samo siebie (a dokładniej: procesów zachodzących w jego mózgu) nie przeskoczy. Zaś co do samej ortografii: myślę, że jest to umiejętność potrzebna do skutecznej komunikacji. Zniesienie zasad ortograficznych spowodowałoby, że słowa (przynajmniej niektóre) występowałyby w kilku wariantach. A jakby do tego dorzucić przestawianie/odwracanie liter, to już w ogóle byśmy nic nie zrozumieli SweetChild napisał(a): Nie chodzi mi o celowe działanie na czyjąś szkodę, a chyba to masz na myśli pisząc o "kacie". Chodzi mi o działania impulsywne, nieprzemyślane. Jak ktoś się bawi bronią i przypadkiem kogoś zastrzeli to nie nazwałbym go "katem", w przeciwieństwie do tego, który na chłodno mierzy i strzela. Natomiast w jednym i drugim przypadku skutki są dramatyczne. Pytanie, dlaczego od razu jako sytuację przeciwną założyłeś „dramatyczne skutki” (patrz sformułowanie: „poważna krzywda”). Dlaczego nie wymieniłeś innego wariantu reakcji, moim zdaniem najpowszechniejszego, czyli przejścia obok i niezwrócenia uwagi na płaczącą osobę? W tych dwóch rzeczach widziałabym stereotypowe postrzeganie. Inna sprawa, że gdyby dziecko zostało skrzywdzone, to do jego rodziców średnio przemawiałoby wyjaśnienie: „Tamten uczeń nie działał celowo. On ma ADHD i nie zawsze jest w stanie kontrolować swoje zachowanie”. Ja raz bawiłam się z chłopcem (8 lat), który miał ADHD. O tym, że je miał dowiedziałam się po zabawie. I gdybym miała się jasno określić, na pewno nie powiedziałabym, że ten chłopiec ma tę przypadłość, bo był raczej spokojny (choć żywy). Raczej było to dobrze zdiagnozowane ADHD, bo z tego, co pamiętam, nauczycielka mówiła, że dziecko jest leczone również farmakologicznie (co jest dość rzadkie w Polsce). SweetChild napisał(a): domi_que napisał(a): Od IV klasy podstawówki uczeń ma do czynienia z około 10 nauczycielami w ciągu tygodnia. Czy rzeczywiście jest tak, że żaden z tych nauczycieli nie ma pomysłu, jak poradzić sobie z „trudnym” uczniem? Raczej rzadko. Jeśli zaś jest choć jeden nauczyciel, który sobie radzi, to pozostałych dziewięciu powinno do niego pójść po koleżeńską radę. Niestety, niewielu jest się w stanie tak „poniżyć”… Teraz moje pytanie: dlaczego remedium na braki nauczycieli ma być wydalenie ucznia ze szkoły? Dlatego, że jest to rozwiązanie realne i w miarę skuteczne. Co nazywasz „rozwiązaniem w miarę skutecznym”? „Podrzucenie” ucznia, z którym sobie nie radzimy (nie chcemy poradzić?) innej szkole? SweetChild napisał(a): Oczywiście lepiej byłoby, gdyby problem udało się rozwiązać, chociażby poprzez współpracę między nauczycielami. Ale skoro latami taka współpraca nie zachodziła, to nie widzę przyczyn, dla których miałoby się to zmienić. Ja z kolei nie widzę uzasadnionych przyczyn, dla których miałoby się to nie zmienić. SweetChild napisał(a): Przyznam też, że patrzę ze swojego punktu widzenia: moje dzieci chodzą do szkoły i chciałbym, aby mogły w niej bezpiecznie i wydajnie (że tak to nazwę) się uczyć. Rozumiem, że dla nauczyciela poradzenie sobie z trudnym przypadkiem jest zawodowym sukcesem i daje wiele satysfakcji, ale dla rodziców reszty dzieci nie jest to warte narażania ich pociech. Często jest tak, że „trudny” uczeń znajduje na lekcji „doraźne” towarzystwo z grona „reszty dzieci”. Może warto nauczyć „resztę dzieci” ignorowania „trudnego” ucznia? Jedno niebezpieczeństwo widzę w tym, co piszesz: to wygląda trochę jak „oczyszczanie” sfery publicznej z problemów już na starcie, czyli w sytuacji, kiedy jak najbardziej można zawalczyć o ich skuteczne rozwiązanie. I nie chodzi tutaj o satysfakcję zawodową nauczyciela, ale o wychowanie „zdrowego” społeczeństwa. I jeszcze jedną rzecz widzę: kim jest zwykle uczeń „trudny”? Kimś z „nizin społecznych”, z patologicznej rodziny. Kimś, kto rozpaczliwie pragnie akceptacji, mając jednocześnie potwornie zaniżoną samoocenę i jedyny sposób (bo innego go w domu nie nauczono), jaki widzi na jej polepszenie, to zachowania postrzegane jako niewłaściwe (ale za to pokazujące siłę). Jeżeli nauczyciel (rodzic zresztą też) odrzuci takie dziecko, to jaki komunikat wyśle reszcie dzieci? Ano, że każdy uczeń pochodzący z „nizin” jest zły, niewarty uwagi, nigdy się nie zmieni i w ogóle należy postawić na nim krzyżyk. SweetChild napisał(a): domi_que napisał(a): Powiedziałabym raczej, że chodzi o to, aby matematyk pokazał uczniowi, że szanuje i ceni jego talent. Czasami może pomóc takiemu uczniowi wyjść z ukrycia (bo plastyk ucznia nie lubi, więc trzeba go przekonać, aby zmienił zdanie ). Dzieci potrafią być wdzięczne. Jeśli poczują, że ktoś się nimi interesuje (!), że wierzy w ich umiejętności, że interesuje się ich marzeniami, to w ogień za taką osobą by wskoczyły (no, prawie…). A siedzenie spokojnie na lekcji przy tym to najmniejsza z najmniejszych oznaka wdzięczności. Tyle że prowadzi to do sytuacji, w której to uczniowie problematyczni skupiają na sobie znaczną część uwagi nauczycieli, kosztem uczniów spokojnych. Ja bym wolał, aby matematyk zajmował się rozwijaniem zdolności matematycznych, a plastyk talentów plastycznych. A jeżeli uczeń spokojny jest zakompleksiony? Pomóc mu (i przez to skupi on na sobie „znaczną część uwagi nauczycieli”) czy zignorować? Nie bardzo rozumiem, co konkretnie masz na myśli z tym skupianiem uwagi… Mi chodziło o to, że często, aby uczeń się uspokoił (w sensie zmiany charakteru, a nie w kontekście pojedynczej lekcji), wystarczy pomagać mu w budowaniu poczucia własnej wartości.
|
| Śr kwi 14, 2010 20:18 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
. Wydaje mi się, że zapominacie o jednym. Poświęcenie czasu trudnemu uczniowi nie musi odbywać się kosztem pozostałych. Sztuką prawdziwą jest zintegrowanie klasy - podstawowe zadanie wychowawcy, który powinien być wspomagany przez resztę zespołu. Kiedy to się udaje, a można to osiągnąć, klasa jest także zaangażowana w problemy trudnego i uczą się - przy okazji przedmiotu - pomagać sobie nawzajem. To coś na kształt oddziałów integracyjnych, tyle że w innej płaszczyźnie.
Na angielskim - bo to był przedmiot, którego uczyłem - możliwości jest mnóstwo. Swego czasu z bardzo oporną klasą szliśmy do kina na dobry film w oryginale, po czym uczyliśmy się na materiale. Zainteresowani muzyką tłumaczyli teksty piosenek, psychologowie pisali eseje na temat relacji, opisywali charakterystykę bohaterów, lingwiści wyszukiwali co trudniejsze słowa, inni planowali i odgrywali alternatywne zakończenia przygody, itd. Potem grupy kolejno prezentowały swoje projekty a wszyscyśmy się przy tym uczyli - ze mną włącznie. Ja do tego jeszcze pilnowałem, żeby realizowany był program w zakresie słownictwa i gramatyki.
Zdaję sobie sprawę, że nauka języka obcego jest pod tym względem uprzywilejowana w porównaniu do choćby historii czy matematyki, ale i te przedmioty można wykładać w formie projektów dostosowanych do zainteresowań poszczególnych uczniów.
Na tym właśnie polega nauczycielstwo moim zdaniem.
|
| Śr kwi 14, 2010 20:29 |
|
 |
|
Anonim (konto usunięte)
|
 Re: Reforma edukacji a rzeczywistość w polskich szkołach
Moim też. I mam nadzieję, że jeżeli kiedyś będę uczyć, to właśnie według takiego „modelu”. A w pierwszym akapicie zawarł Pan dokładnie to, co starałam się (chyba trochę nieumiejętnie) przekazać w moich postach.
|
| Śr kwi 14, 2010 20:43 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|