Czy wolno dać drugiemu to, co jest dla niego szkodliwe?
Natrafiłem na
taką wypowiedź w Internecie:
Cytuj:
I remember that when I moved to the US many moons ago, I would take cartons of cigarettes for my uncles in India because I knew they all smoked and they loved foreign brands. But after living two years in US, I realized I was giving them something really bad and stopped. They would ask for it but I refused to take cigarettes. My response to them was I love you guys far too much to give you something that would harm your lungs.
Moje tłumaczenie tej wypowiedzi:
Cytuj:
Kiedy wiele księżyców temu przeniosłam się do Stanów, miałam zwyczaj kupować paczki papierosów dla moich wujków z Indii - wszyscy oni byli palaczami i uwielbiali zagraniczne marki. Jednak po dwóch latach dotarło do mnie, że dawałam im coś, co było dla nich bardzo złe - przestałam zatem. Prosili mnie, bym dalej im dawała papierosy, ale odmawiałam. Mówiłam im, że kocham ich dużo za mocno, by dawać im to, co niszczy ich płuca.
Niby OK. Trudno się do czegoś przyczepić. Miłość bliźniego wymaga, by nie dawać mu tego, co jest dla niego szkodliwe.
Problem polega na tym, że gdy tę mentalność pociągniemy dalej, to dojdziemy do wniosków, które zaczynają być mało intuicyjne...
Ktoś pracuje w kiosku. Przychodzi do niego palacz i chce papierosów. Odmówić mu sprzedaży (i wylecieć z pracy)?
Pójdźmy trochę dalej... Tenże palacz jest bardzo wyraźnie zniszczony przez papierosy, zakaszlany, a skądinąd nasz kioskarz wie, że rozedma się u palacza powoli zaczyna. Sprzedajemy mu?
Doprowadźmy to jeszcze bardziej do absurdu. Kasjerka w Carrefourze widzi, że jakaś kobieta wykłada z koszyka Newsweeka. W tym numerze Newsweeka są artykuły potępiające Kościół i chwalące aborcję. To by dopiero była chryja, jakby kasjerka odmówiła sprzedaży Newsweeka!
Ale jak nie odmówi... A ten akurat artykuł z Newsweeka spowoduje, że ta kobieta przekroczy delikatną granicę i usunie ciążę... To czy kasjerka ma współodpowiedzialność w grzechu?
Można oczywiście zacząć twierdzić, że "nikt nie mówił, że podążanie za Jezusem jest łatwe", może nawet sprzedaż papierosów/Newsweeka to nie jest jakiś
wielki grzech ale świętość polega nie na unikaniu
wielkich grzechów tylko na dążeniu do doskonałości, że co prawda w ten sposób długo się w pracy nie można utrzymać i jeszcze grozi publiczne napiętnowanie, ale to jest właśnie krzyż dla Jezusa i heroizm wiary, za które nagroda czeka na tamtym świecie itp, itd...
A jednak - czy tu już nie idziemy za daleko? Te wnioski wydają się być bardzo nieintuicyjne.
Ale nie tylko nieintuicyjne. Można nawet dać taką argumentację: Kasjer w sklepie nie jest tam od tego, by kontrolował sumienie kupujących. To, co kupujący chce kupić, to jest jego wybór i jego wola; odmowa sprzedaży to już próba zbawiania świata kosztem kontrolowania wszystkich dookoła i decydowania za nich, co mają robić, a jest to postawa skrajnie dysfunkcyjna, nawet jeśli polewa się ją argumentacją pseudo-religijną. Nawet Bóg nie odbiera innym wolności szkodzenia sobie - czemu człowiek miałby?
... I znowu wchodzimy do absurdy tą argumentacją. Każdy sklep ma tabliczkę z napisem "Nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy" - nie jestem pewien, ale czy prawo tego od nich nie wymaga? Nawet prawo zatem łamie powyższe zasady.
A zresztą nawet (chyba) liberałowie zalecają, by być ostrożnym, jak się komuś sprzedaje broń, i np odmawiać sprzedaży, gdy ktoś wykazuje tendencje samobójcze - a tu jesteśmy niebezpiecznie blisko sprzedaży papierosów komuś, o kim wiemy, że zaczyna mu się powolutku rozedma.
Pewnie więc trzeba postawić granicę gdzieś po środku... Ale gdzie ten "środek" przebiega?