Autor |
Wiadomość |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
WILFRID STINISSEN
Autorytet w Kościele
Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią.Mt 23,32–33
Słowa Jezusa: „mówią, ale sami nie czynią” wzywają wszystkich biskupów i kapłanów do gruntownego rachunku sumienia. Oni w nowym przymierzu nie zasiadają na tronie Mojżesza, ale Jezusa. „Kto was słucha, Mnie słucha”, mówi Jezus. „Czy postępuję tak, jak nauczam innych?”— oto pytanie, które dzisiaj powinien sobie zadawać każdy kapłan. Ponieważ chrześcijanin w pewnym stopniu odpowiada za innych, a my wszyscy powinniśmy sobie pomagać i pocieszać się nawzajem, pytanie to dotyczy każdego z nas.
Ten tekst Ewangelii stanowi pierwszą część płomiennej mowy, którą Jezus skierował przeciwko uczonym w Piśmie i faryzeuszom. Powinniśmy przeczytać ją w całości, aby uświadomić sobie owo oburzenie, wzburzenie, święty gniew, który czuje Jezus, kiedy myśli o tych fałszywych uczonych, nie prowadzących ludu, ale wiodących go na bezdroża.
W czasie niedzielnej liturgii Kościół nie pozwala nam usłyszeć dalszego ciągu tego tekstu. Jak zareagowaliby ludzie na słowa Jezusa wołającego nie jeden raz, ale aż siedem razy: „Biada wam uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy...” i na to, jak kończy: „Dopełnijcie i wy miary waszych przodków! Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle?” (Mt 23,32–33). Czy nie uczono nas być tolerancyjnymi, próbującymi rozumieć ludzkie błędy wynikające z traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa? Czy jest to ten sam Jezus, który mówi, że jest „cichy i pokorny sercem” (Mt 11,29)? Czy to jest miłość Boża?
Tak, to miłość Boża tutaj mówi. Często mylimy miłość z byciem miłym, nieszkodliwym. Jednak niejednokrotnie nie jest to miłość, ale tchórzostwo. Miłość nie tylko posiada uprzejmą i łagodną stronę, ale i tę mocną i stanowczą. „...bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański”, mówi oblubienica w Pieśni nad pieśniami (8,6). W Jezusie jest tęsknota, „nieprzejednana jak Szeol”, by wszystkich ratować, również uczonych w Piśmie i faryzeuszy. Kiedy widzi, że zaczynają niszczyć siebie samych i lud, musi zaingerować. Czy miłością byłoby bez sprzeciwu pozwolić im pójść na zatracenie? Jezus nie przeprowadza tej mowy we własnej obronie, nie myśli o sobie — miłość skłania Go do mówienia. Jego słowa są ostatnią, skrajną, nieomal desperacką próbą wstrząśnięcia faryzeuszami i ratowania ich. „Jak wy możecie ujść potępienia w piekle?” Podejmuje tę mowę właśnie dlatego, by uniknęli piekła.
Karcące słowa Jezusa nie przeczą Jego miłości, ale są dramatycznym jej wyrazem. Jest to sposób — w danej sytuacji jedyny — dawania swojego życia za przyjaciół. Jezus wie, że to przepowiadanie przypłaci życiem, jednak nie cofa się przed tak skrajną miłością.
Kiedy bardziej wnikniemy w ten fragment tekstu, spostrzeżemy, że Jezus nakreśla w nim obraz, pokazujący nam, jak powinien wyglądać autorytet w Kościele. Każda wspólnota, każda społeczność czy związek ma swoją strukturę, hierarchię, własne stopnie podporządkowania. Kościół nie jest wyjątkiem od tej reguły. Również w Nim są ludzie, którzy otrzymali funkcje kierownicze. „I dam wam pasterzy”, mówi Bóg (Jer 3,15). „Paś owce moje!”— powiedział Jezus do Piotra (J 21,16). Pasterz ma prowadzić stado. Jednak władza, istniejąca w Królestwie Bożym, nie będzie wcale podobna do tej, jaką spotykamy na ziemi.
Jak Jezus chce, by wyglądała władza w Kościele? Kiedy słyszymy, co zarzuca faryzeuszom, łatwo możemy zrozumieć, w jaki sposób Jego uczniowie mają sprawować misję pasterską wobec ludu Bożego.
Po pierwsze, Jezus oczekuje od swoich uczniów szczerości, wiarygodności, konsekwencji, to znaczy zgodności między słowami a życiem. Wielokrotnie wyrzuca faryzeuszom, że są obłudni. „Mówią, ale sami nie czynią”. Nie tak ma być w Kościele. Ci, których zadaniem jest nauczać, muszą sami wykonywać to, co głoszą. Prawdę trzeba wpierw „pełnić”, a dopiero potem jej uczyć. W Kościele pasterz nie idzie za owcami, ale przed nimi, ukazuje drogę, sam nią postępując. Tak czynił Jezus: „Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem” (J 13,15). Jezus „czynił i nauczał”, pisze św. Łukasz (Dz 1,1). W Pierwszym Liście św. Piotr pisze, że starsi, to jest biskupi i kapłani, mają paść stado „nie jak ci, którzy ciemiężą gminy, ale jako żywe przykłady dla stada” (5,3).
Słowa Jezusa: „mówią, ale sami nie czynią” wzywają wszystkich biskupów i kapłanów do gruntownego rachunku sumienia. Oni w nowym przymierzu nie zasiadają na tronie Mojżesza, ale Jezusa. „Kto was słucha, Mnie słucha”, mówi Jezus (Łk 10,16). „Czy postępuję tak, jak nauczam innych?”— oto pytanie, które dzisiaj powinien sobie zadawać każdy kapłan. Ponieważ jednak chrześcijanin w pewnym stopniu odpowiada za innych, a my wszyscy powinniśmy sobie pomagać i pocieszać się nawzajem, pytanie to dotyczy każdego z nas. Czy żyjemy tak, jak nas nauczono, czy nasze życie odpowiada temu szyldowi, jaki sobie wystawiamy jako chrześcijanie? Jest prawie pewne, że w tej materii mamy jeszcze sporo do zrobienia.
Druga sprawa, którą Jezus podkreśla, to wezwanie, aby apostołowie, czyli biskupi, kapłani, diakoni i wszyscy, mający wiodące i nauczycielskie zadania w Kościele, nie zajmowali Jego miejsca, by nie zastępowali Go sobą. To może się wydawać paradoksalne: z jednej strony kapłan zasiada na tronie Jezusa, a Jezus identyfikuje się z nim; a z drugiej strony kapłan nie powinien tego wykorzystywać, stawiać siebie w centrum i ściągać na siebie uwagę. Sam nie jest Jezusem, ale w najlepszym razie, Jego ikoną. A ikona odwołuje się do tego, kogo przedstawia. „Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, aby się ludziom pokazać” — mówi Jezus do uczonych w Piśmie. Chodzi o to, by oddawać chwałę imieniu Bożemu, a nie własnemu. Dlatego kapłani nie mają przypisywać sobie tytułów, które tylko Jezusowi się należą. „Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel... Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem, jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest wasz Mistrz, Chrystus.” Kościół jeszcze nie do końca odpowiedział na to wezwanie. Nadal funkcjonuje sporo tytułów, które pociągają za sobą ryzyko, że obdarzonego nimi postawi się w świetle, a Jezusa zostawi w cieniu. Kapłan ma być jak Jan Chrzciciel, który wiedział, że nie jest Oblubieńcem, ale przyjacielem Oblubieńca i który pragnął, by Oblubieniec wzrastał, a on się umniejszał (J 3,29–30). Albo jak Maryja, która zachęca nas, byśmy czynili wszystko, co Jezus nam powie (J 2,5).
Po trzecie, od autorytetów w Kościele Jezus oczekuje służby. W świecie autorytet kojarzy się z siłą, z władzą. Kto w hierarchii stoi najwyżej, ten ma największą władzę. Boga, który zajmuje najwyższą pozycję, nazywamy Wszechwładnym, co najczęściej interpretujemy w ten sposób, że dowolnie może On robić, co zechce. Jednak Bóg w swej istocie jest Ojcem. Jeśli jest wszechwładny, jest nim jako Ojciec: rodzi i inicjuje życie. Dla życia, które budzi, nie ma granic. Bóg może tylko je dawać. To, co my niewłaściwie nazywamy śmiercią, w sensie Bożym jest przejściem do jeszcze bogatszego życia. Bóg Ojciec jest wielkim sługą, wszystkich napełnia życiem w obfitości (J 10,10). Ci, którzy otrzymali wiodące funkcje w Kościele, nie otrzymali władzy, ale zadanie i zdolność dawania życia. Dawać życie znaczy w ostatecznym rachunku zawsze również dawać swoje życie. W Pierwszym Liście do Tesaloniczan św. Paweł pisze: „...byliśmy dla was łagodni, jak matka, która troskliwie opiekuje się swoimi dziećmi. Kochając was tak bardzo, pragnęliśmy dać wam nie tylko ewangelię Bożą, lecz i nasze życie” (2,7–8]. Słowo autorytet pochodzi od łacińskiego augere, które znaczy pomnażać, promować, ubogacać, wynosić. Im większy posiada się autorytet, tym bardziej się służy. „Kto z was jest największy, niech będzie waszym sługą”.
Jezus kończy mowę powszechną zasadą, która dotyczy nie tylko tych, którzy pełnią przewodnią rolę w Kościele, ale wszystkich, chcących iść za Nim: „Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony”.
Nie tylko kapłani są dzisiaj wezwani do rachunku sumienia, ale my wszyscy, idący w ślady Chrystusa. Wszyscy mamy wiele do zrobienia albo raczej bardzo potrzeba, byśmy Jemu się poddali.
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
WILFRID STINISSEN
ur. 1927, karmelita bosy, doktor filozofii, znany w całej Skandynawii rekolekcjonista, autor licznych artykułów i książek poświęconych życiu wewnętrznemu, mieszka w Szwecji.
źródło:
W drodze
Nr 6 (310) 1999
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Śr lut 28, 2007 10:27 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Niewiasta i Smok. Walka o Kościół
Niewiasta i Smok z 12. rozdziału pozwalają nam zrozumieć walkę. Będąc w samym środku walki, nie mamy wiele światła. Pozostajemy jakby na poziomie ziemi i niewiele rozumiemy. Walka, której doświadcza Kościół i spojrzenie na nią z 12. rozdziału Apokalipsy pozwala nam to zrozumieć: jest to tajemnica Krzyża, ale w sposób bardzo szczególny jest to szatan stający przed Maryją. To symbolizują Niewiasta i Smok. Szatan nienawidzi Najświętszej Maryi Panny. Owe walki stają się zrozumiałe wówczas, gdy widzimy to przeciwstawienie.
Dlaczego szatan szczególnie mocno atakuje Maryję? Kiedy Jezus żył na ziemi, nie mógł zgrzeszyć, nie mógł upaść, natomiast Maryja mogła – faktycznie nie popełniła żadnego grzechu, ale miała w sobie całą słabość stworzenia. Maryja walczyła znacznie więcej niż my, była bardziej atakowana. Szatan atakuje Maryję z powodu płodności. Niewiasta jest brzemienna, czyli jest Matką; jednocześnie nosi wieniec z gwiazd dwunastu, czyli jest Królową. Dziewica, Matka, Królowa – w Maryi są obecne te trzy wymiary. Królowa to Maryja w rządach Boga, z całą władzą, jaka wiąże się z rządzeniem. Dlatego toczy się tu walka z autorytetem, z władzą. Tajemnica Kościoła łączy się zaś z tajemnicą Maryi-Matki, w Jej wymiarze płodności, w jedności z Jezusem. Szatan atakuje płodność, ponieważ jej nie zna. Płodność zawsze wiąże się z miłością. Kiedy zabraknie miłości, to już nie ma płodności. Szatan jest skuteczny, ale nie wie, czym jest płodność, a ponieważ ma w sobie mnóstwo pychy, to nie może znieść czegoś, czego nie zna. Dlatego chce zniszczyć Maryję, chce zniszczyć płodność we wszystkich jej wymiarach, a przede wszystkim w tym Bożym.
A co jest Bożym wymiarem płodności? Tajemnica miłości braterskiej. Miłość braterska nadaje cel Kościołowi. Kościół w szczególny sposób jest dla miłości braterskiej. Kościół służy trzem pokarmom: pokarmem dla wiary jest Słowo Boże, pokarmem dla nadziei jest posłuszeństwo, a pokarmem dla miłości – Eucharystia. Ale jeszcze bardziej, jeszcze pełniej, w sposób jeszcze bardziej ostateczny, Kościół jest dla miłości braterskiej. Kościół w jedności z Maryją przynosi ten szczególny owoc. Dlatego szatan tak się wścieka przeciwko miłości braterskiej, tak zaciekle ją atakuje. Miłość braterska łączy stworzenia zbawione przez Jezusa i jednocześnie wielbi Ojca. Tajemnica miłości braterskiej ma w sobie pewien absolut. Ten sam absolut ma w sobie kontemplacja. Kontemplujecie Boga. Nie kontemplujecie swojego brata czy siostry. Miłość braterska stoi tu na drugim miejscu. Miłość do Boga jest pierwsza, ale z punktu widzenia celu, tego, co ostateczne, absolut jest ten sam. Przeczytajcie prolog do Pierwszego Listu św. Jana. Pokazuje on, że kontemplacja – czyli spojrzenie na Boga – i miłość braterska to ten sam absolut.
Szatan nie jest w stanie znieść tajemnicy miłości braterskiej. Dlatego robi wszystko, by ją atakować i niszczyć, bo jeśli miłość braterska zostanie umniejszona, to Kościół straci swoją szczególną żywotność. Tak, Kościół to hierarchia, ale w sposób bardziej ostateczny Kościół to miłość braterska. Bardzo ważne jest zrozumienie tego, po co jest Kościół. Hierarchia, struktura jest czymś służebnym wobec miłości braterskiej. Nasz Ojciec Święty głosi to z wielką mocą. Tajemnica miłości braterskiej przerasta nas wszystkich. Dlatego miłość jednoczy dzieci Boga, a szatan wszędzie wprowadza podziały. Miłość braterska polega na tym, że kochamy naszego brata czy siostrę tak, jak ich kocha Jezus.
źródło:
o. Marie-Jacques de Belsunce
Tajemnica Maryi (fragment)
http://www.katolik.pl/index1.php?st=artykuly&id=831
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz mar 01, 2007 10:13 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Wilfrid Stinissen OCD
Zło dobrem zwyciężaj
Wszyscy marzymy o idealnej wspólnocie miłości. Przynależymy do jakichś grup, pracujemy i żyjemy razem. Może należymy do jakiejś grupy modlitewnej albo dyskusyjnej. Wspólnie przemierzamy naszą drogę. Przykład naszych braci daje nam siłę, aby powstawać z upadków. Jakież to błogosławieństwo! Jednak często bywamy zawiedzeni. Chcielibyśmy, aby ludzie z naszego otoczenia byli zupełnie inni. "Dawny człowiek" wciąż za bardzo w nich tkwi. Nasze rozmowy nie są jeszcze takimi, jakich oczekujemy, nasza "rewizja życia" jest wciąż niedostateczna. Naszej "modlitwie w Duchu" brakuje jeszcze rzeczywistego zachwytu. Tak źle się czuję, kiedy widzę, że moi bracia są nadal tacy uciążliwi, egoistyczni, że upierają się przy swoim i najchętniej chcą sami o wszystkim decydować. Czy oni nie wzrastają? Na próżno doszukuję się w nich usposobienia Chrystusa. Nie dostrzegam w nich owoców Ducha Świętego. Jednak w jaki sposób oni sami mnie doświadczają, tego sobie nie uświadamiam. Może i oni oczekują, aż Duch Święty przemówi przeze mnie? Sam robię co mogę, ale zapewne oni też szczerze się trudzą. Jednak tak bardzo bym chciał, żeby dobro szybciej wzięło górę.
"ZNOŚCIE JEDNI DRUGICH"
Aby w tym wszystkim odnaleźć jakąś jasność otwieram List św. Pawła Apostoła do Kolosan. Daje mi on taką oto dobrą radę: znoście jedni drugich i wybaczajcie sobie nawzajem (3,13). Oto całe zadanie. Jednak ono w pewien sposób dystansuje mnie wobec drugich. Musi istnieć taka droga, aby wzrastać, wychodząc naprzeciw wspólnocie, naprzeciw wszelkiej wzajemnej dobrej woli. Naprawdę życzę mojemu bratu wszystkiego, co dobre. Apostoł Paweł kończy cały szereg zachęt radą, którą najwyraźniej uważa za ukoronowanie dzieła, w którym chodzi o miłość bliźniego: Zło dobrem zwyciężaj (Rz 12,21). Oto program życiowy. Pójdę tym tropem.
CZYNIĆ DOBRO
Za każdym razem, gdy zobaczę, że mój brat robi coś, co nie do końca jest dobre, będzie to dla mnie zachętą, abym sam czynił dobro. Moje oczy otwierają się na moje wnętrze. Poznaję siebie poprzez mego brata. On tak postępuje, a ja będę postępował w inny sposób. Lecz to mnie jeszcze nie zadowala, ponieważ w ten sposób zamykam mego brata w złu. Nie pomagam mu z niego wyjść. Spojrzenie, jakie na niego kieruję, nie jest czyste. Być może, że będzie zbudowany moim dobrym uczynkiem, ale szybko zauważy, że zamierzam go nawracać. W ten sposób prędzej go odrzucam niż kieruję na wspólną drogę dobra. Musimy więc szukać dalej.
"BŁOGOSŁAWCIE"
Św. Paweł daje mi pozytywną radę: "Błogosławcie" (Rz 12,14). Co to znaczy? Najwidoczniej powinienem Bogu powierzać mego brata. W moim sercu życzę mu łaski Bożej. Uczę się uczestnictwa w planach Bożych wobec mego brata. Bóg ma określony plan miłości wobec niego, pragnie, aby obraz Jego Syna w nim stał się rzeczywisty. Bóg oczekuje wielkich rzeczy od mojego brata i ja mam uczestniczyć w tym oczekiwaniu. Mam pomóc wyzwolić obraz Chrystusa, który jest jeszcze ukryty pod szorstką zewnętrznością, a uczynię to, oczekując dobra, tego co najlepsze, tak - oczekując w nim samego Pana. Mój brat będzie okazją do łaski dla mnie. Dla niego spróbuję patrzeć w serce. Życzę mu dobra, aby Pan w nim wzrastał do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa (Ef 4,13). Wówczas nauczę się wznosić się ponad uczucia sympatii czy antypatii. Moje oceny zostaną oczyszczone, ponieważ oboje coraz bardziej będziemy znać zamysł Chrystusowy (1 Kor 2,16). Odnowi się całe moje myślenie o bracie (Ef 4,23). Wraz z Jezusem wypowiadam, choć może na razie tylko w moim wnętrzu, błogosławieństwo nad moim bratem. Jego miłość przynagla nas (2 Kor 5,14). Z odnowioną nadzieją wychodzę naprzeciw mego brata. Dobro, jakie w nim jest, już wychodzi naprzeciw mnie. On rozumie, że oczekuję od niego dobra. W ten sposób pomogę zło dobrem zwyciężać.
"MÓDLCIE SIĘ W DUCHU"
Drogą do celu jest polecanie Bogu w modlitwie mego brata. (...) módlcie się w Duchu! Nad tym właśnie czuwajcie z całą usilnością i proście za wszystkich świętych (Ef 6,18]. Zabieram ze sobą mojego brata do Pana i wymieniam jego imię. Duch we mnie powierza go Ojcu. W książce Sven'a Stolpe'go "Fru Birgitta ler" (Pani Brygida śmieje się) czytamy, jak ksieni klasztoru w Vadstenie wstawała każdej nocy, aby z listą imion sióstr w rękach, trwać przed Panem. Co noc wymieniała przed Nim wszystkie siostry po imieniu. Bóg wiedział lepiej od niej czego potrzebuje każda z sióstr. A jednak, jak dalej mówi autor, powstawała w ten sposób złota rama na pergaminie, ślad po jej palcach, które w każdą noc przesuwały się po wypisanych imionach sióstr. Wielką więc moc ma wypowiadanie imienia mego brata przed Bogiem. W pierwszym rzędzie przez to ja sam staję się lepszy. Spojrzenie Boga skierowane na mego brata staje się też moim spojrzeniem. Jezus we mnie wzrasta.
"PODĄŻAJCIE ZA DOBREM" (Rz 12,9)
W rezultacie nie tylko ja sam staję się inny, mój brat też odczuwa owoce mojej modlitwy. We wspomnianej już książce spotykamy siostrę Helenę, której trudno jest znieść jedną z nowicjuszek, Vivekę. To niezwykle nachalna nowicjuszka. Wszędzie chodzi za siostrą Heleną i szuka kontaktu z nią. Siostra Helena nie jest z tego zadowolona, jej zdaniem Viveka jest bardzo niesympatyczna. Unika jej jak może, nie okazując w niczym jakiejkol-wiek sympatii wobec niej. Mimo to modli się w sercu do Boga za tę nowicjuszkę prosząc Go, aby podarował jej nadprzyrodzoną miłość do Viveki. To byłby zapewne cud, ale przecież cuda się zdarzają. Pewnego dnia Viveka znowu szuka towarzystwa siostry Heleny, która nie zdołała w odpowiednim momencie uniknąć spotkania. "Muszę ci podziękować, powiedziała Viveka, bo jesteś dla mnie taka dobra. - Jestem dla ciebie dobra?, spytała Helena. - Tak, czuję to wyraźnie; wszyscy inni odbierają mnie negatywnie, odrzucają mnie... tylko ty jesteś dobra, i choć nic nie mówisz, to czuję, że lubisz mnie i modlisz się za mnie. - Oczywiście, modlę się za ciebie, odparła Helena nieśmiało. - Że też potrafisz to robić ?! Nikt mnie nie lubi - ani mój ojciec, ani moi bracia; a mojej matki to nigdy nie widziałam..." Helena stała jak osłupiała. Modliła się gorąco, aby Bóg obdarzył ją miłością do tej siostry, ale wiedziała, że zawsze działo się to z zimnym sercem. Wiedziała, że jest taka sama, jak wówczas, gdy po raz pierwszy zobaczyła Vivekę. A teraz ona jej dziękuje! Przypomniała sobie starego mnicha, który kiedyś powiedział do niej tak: "Nie możemy lubić kogoś, kogo nie lubimy. Jednak możemy zaniechać zadawania mu ran. Możemy przynajmniej chcieć lubić tego, kogo nie lubimy. Nic więcej nie trzeba". Może musimy wniknąć bardzo głęboko w te Boże, międzyludzkie relacje, aby uwierzyć, że możemy zbliżyć się do siebie w miłości Chrystusa. Wówczas będziemy dla siebie nawzajem łaską. Często modlimy się w czasie mszy św.: "Ty jesteś źródłem wszelkiej świętości", to znaczy źródłem miłości. Jezus żyje w moim bracie. Od niego Jezus wychodzi do mnie jeżeli ja sam mam serce na tyle otwarte, aby wpływała weń miłość. "Nowy człowiek" w moim bracie, którego nauczyłem się odkrywać, zwycięża "dawnego człowieka" we mnie. Czy nie powinienem tego odwzajemnić i z miłością pełną wdzięczności wychodzić do brata? Mamy prawo być "korytami dla nadprzy-rodzonych strumieni wód". Trwać w jedności ze źródłem to nasze wielkie zadanie, mieć wolne serce, tak, aby miłość Jezusa przez nas bez przeszkód spływała na naszego bliźniego. Jego miłość nie może wsiąkać w piach na bagnie mego serca, gdzie czysta i żywa woda będzie trwoniona i wyschnie. Sam będę źródłem żywej wody, która wytryska ku życiu wiecznemu (J 4,14).
Najlepszym miejscem spotkania mego brata jest miłość Jezusa. W Panu szukam mo-dlitewnego kontaktu z nim. W taki sposób dochodzę do prawdziwie chrześcijańskiej międzyludzkiej sfery życia. Może czasem Bóg chce nas połączyć i uczynić z nas przyjaciół. Wtedy zło w sobie zwyciężamy dobrem.
LUDZIE WOLNI
Kiedy mój sposób myślenia uległ odnowie w Jezusie i moje serce otworzyło się na Niego, jestem wolnym człowiekiem. Pozwalam tym samym, aby otaczało mnie dobro. Uwolniłem się od siebie samego i dystansuję się od wszystkiego, co we mnie i w moim otoczeniu jest negatywne; oczami Jezusa wszędzie spostrzegam tryskające dobro. Jestem otwarty na piękno, prawdę i dobro w moich braciach. Uczę się od nich przyjmować i sam mogę teraz im się dawać. Prawdziwa miłość bierze w posiadanie moją najgłębszą istotę. Czuję się wolny w moim wnętrzu. Duch Jezusa, Duch Prawdy i Miłości, oczyścił mój ludzki sposób bycia, co więcej, wprowadził go w świat Chrystusa. Gdzie Duch Boży tam wolność (2 Kor 3,17). Zło zostało zwyciężone dobrem.
Wilfrid Stinissen OCD
Z języka szwedzkiego przełożyła Justyna Iwaszkiewicz
tekst pochodzi z numeru 9/2000 Miesięcznika 'List'
Redakcja zaprasza na swoje strony: www.list.media.pl
źródło:
http://www.katolik.pl/index1.php?st=artykuly&id=484
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz mar 01, 2007 21:56 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
WILFRID STINISSEN OCD
Cudzołożnica
I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz.
J 8,11
Przejmujący tekst o kobiecie cudzołożnej pokazuje nam, o wiele wyraźniej niż jakieś abstrakcyjne wyjaśnienia, że Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby go potępił, ale aby świat został przez Niego zbawiony (J 3,17). Prowadzi on nas bezpośrednio ku temu, co stanowi samo jądro orędzia Jezusa. Jednak właśnie z tego powodu epizod ten jest szokujący. Wydaje się, że Jezus zupełnie lekceważył sobie wymogi sprawiedliwości. Peszyło to zapewne wielu chrześcijan w pierwotnym Kościele, którzy byli wyczuleni na Bożą sprawiedliwość o wiele bardziej niż my, między innymi dlatego, że bliższe im było Stare Przymierze. My raczej chcielibyśmy wygrać Boże miłosierdzie przeciw Jego sprawiedliwości.
Tekstu tego zabrakło w najstarszych rękopisach i dopiero w V wieku znalazł on swoje miejsce na kartach Nowego Testamentu. Przyczyny tego stanu rzeczy należy dopatrywać się prawdopodobnie w tym, iż wielu chrześcijanom trudno było go przełknąć. Jak Jezus mógł pozwolić odejść bezkarnie tej kobiecie, kiedy Prawo nakazywało takie kamienować; On, który sam twierdził, że ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie (Mt 5,18]? Czy stanowisko, które zajął Jezus, nie może prowokować nadużyć? Czy nie prowadzi do rozluźnienia zasad moralnych, kiedy to przestaje się wyczuwać powagę grzechu? Jednak tekst ten znajduje się w Nowym Testamencie. Choć prawdopodobnie nie został zredagowany przez św. Jana, to jest natchniony Duchem Świętym i mówi nam coś bardzo istotnego o Bogu.
Kiedy uczeni w Piśmie i faryzeusze przybywają wraz z kobietą, którą przyłapano na cudzołóstwie, i stawiają ją przed Jezusem, aby ją osądził, to na pewno nie troska o Prawo ich do tego przynagla. Przynagla ich po prostu nienawiść do Jezusa; zapewne myślą, że kobieta daje im wyjątkową możliwość postawienia Jezusa wobec nierozwiązywalnego dylematu. Albo uniewinni ją, a wówczas mogą Go oskarżyć o naruszenie Prawa, które nakazuje kamienowanie kobiet dopuszczających się małżeńskiej zdrady, albo skaże ją na śmierć, a tym samym straci względy ludu. Ludzie przecież kochają Jego hojność, dobroć, miłosierdzie. Diabelskie w zamysłach faryzeuszów jest to, że właśnie Jego miłosierdzie chcą uczynić pułapką, w którą pragną Go schwytać. Dobrze wiedzą, że Jezus nie może przestać okazywać miłosierdzia. Musi więc stać się ono Jego upadkiem. Niech potknie się o swoją miłość.
„Lecz Jezus, nachyliwszy się, pisał palcem po ziemi”. Przez wieki egzegeci usiłowali dociec, co Jezus mógł pisać na ziemi. Może wypisywał grzechy faryzeuszów? Jednak odsłanianie skrytych grzechów jest Mu zupełnie obce. Możemy przyjąć, że Jezus w ogóle nic nie pisał. W szwedzkim przekładzie znajdujemy bardzo dobre określenie, że rysował po ziemi. Kreślił linie. Milczał. Nie dyskutował. Wiedział, że dyskusja nie prowadzi daleko.
Gdybyśmy częściej potrafili milczeć w dyskusji i raczej woleli rysować po ziemi! Dyskutujemy i kłócimy się ze sobą dlatego, że znajdujemy się na niewłaściwej płaszczyźnie. Milczenie ma niesłychaną moc. Stwarza klimat, w którym łatwiej nam spoglądać na wszystko w nowy sposób. Jezus się nie spieszył. Skoro Ewangelista mówi, że Jezus rysował po ziemi, to czyni tak bez wątpienia dlatego, że Jezus wykonywał tę czynność przez dłuższą chwilę. Robiło się coraz ciszej. Jezus chciał nie tylko ratować tę nieszczęsną kobietę, ale także faryzeuszów. Otoczył ich głębokim milczeniem, które dało im możliwość otrząśnięcia się, dokonania konfrontacji z samymi sobą.
Faryzeusze są znawcami Prawa. Jednak zapomnieli o dwóch sprawach. Po pierwsze, że Prawo ma swoje źródło w Bogu. Gdy tylko straci się z Nim kontakt, jego działanie jest chybione i nie osiąga celu. Prawo pochodzi od Boga, z miłości. Jeśli nie dostrzega się miłości stojącej za Prawem, jeśli zaczyna się strzec Prawa zamiast człowieka, dla którego dobra Prawo zostało ustanowione, to staje się ono najgorszym wrogiem człowieka. Wielu faryzeuszów zupełnie przestało myśleć o Bogu jako o źródle Prawa i o człowieku jako jego celu. Myśleli jedynie o Prawie dla samego Prawa. To niebezpieczeństwo grozi wszystkim prawnikom. Grozi również nam wszystkim, gdyż wszyscy mamy do czynienia z prawami i ich stosowaniem.
Po drugie faryzeusze zapomnieli, że Prawo dotyczy także ich. Widzieli drzazgę w oku bliźniego, nie dostrzegając belki w swoim własnym (Mt 7,3). Większość z nas tę właśnie cechę ma wspólną z faryzeuszami! Osądzamy innych, a zapominamy, że o wiele większym grzechem jest nasz własny osąd. Faryzeusze ślepo czepiali się grzechów cielesnych innych ludzi, lecz nie dostrzegali u siebie grzechu pychy.
Głębokie milczenie, które Jezus stworzył wokół faryzeuszów, dało im możliwość — przynajmniej tym najmniej zatwardziałym — wsłuchania się w wewnętrzny głos, który dotychczas tłumili. Poprzez milczenie Jezus przygotowuje grunt do tego, co chce powiedzieć. Słowo, które pada prosto w milczenie, ma o wiele większą wagę. W końcu Jezus podnosi głowę i mówi: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. Jezus nie wybiera między Prawem a miłosierdziem. Otwiera całkiem nową perspektywę. Prawo nie dotyczy tylko tej kobiety, Prawo jest też dla faryzeuszów. Kiedy powołujecie się na Prawo, nie myślcie wpierw o innych — zdaje się mówić — ale pomyślcie o sobie. Potem pochyla się i dalej rysuje po ziemi. W tym ponownym milczeniu Jego słowa odbijają się jak echo. Daje faryzeuszom czas. Potrzeba czasu, by przenieść wzrok z innych na siebie, by uświadomić sobie własny grzech, by przyznać, że jest się grzesznikiem w tym samym stopniu jak ci, których się osądzało i którymi się gardziło.
I tak stopniowo, jeden po drugim zaczęli odchodzić, począwszy od najstarszych. Odchodząc, przybliżali się do Jezusa. W pewnym sensie jest to publiczna spowiedź. Kto odchodzi — wyznaje swój grzech. A Jezus rysuje po ziemi. Nie chce widzieć, kto odchodzi, kto zostaje. Podobnie jak spowiednik nie spogląda niedyskretnie na penitenta wyznającego swoje grzechy. Z bezgranicznym taktem pozwala im podjąć decyzję. Nie chce mścić się na nich, nie chce utrudniać im tego, co i tak jest dla nich trudne. Chce ratować wszystkich.
Na koniec pozostaje sam ze stojącą przed Nim kobietą. Misericordia et miseria. Naprzeciwko siebie stają miłosierdzie i nędza. Nie może być większego kontrastu, a mimo to razem tworzą cudowną harmonię. Ta grzeszna kobieta jest prawdziwie przygotowana na spotkanie miłosierdzia. Jest do niego stworzona, a miłosierdzie czekało na nią. „Nikt cię nie potępił?” „Nikt, Panie”. „I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz”. Miłosierdzie Jezusa to nie tylko współczucie, ono jest miłością, która stwarza na nowo. Ta kobieta nie jest już cudzołożnicą. Ona jest nowym stworzeniem.
Od Jezusa możemy nauczyć się potępiać grzech, nie krzyżując grzesznika. Możemy nauczyć się od Niego być miłosiernymi i nie osądzać. Jednak zamiast identyfikować się z Jezusem, mądrzej zrobimy, kiedy raczej będziemy identyfikowali się z grzeszną kobietą. Nie możemy okazywać miłosierdzia, nim sami go nie doświadczymy.
Miłosierdzie, które dotknęło cudzołożnicę, może rozlać się także i na nas. Jedyne, czego potrzeba, aby zyskać misericordia (miłosierdzie), to okazać swoją miseria (nędzę). Im większa jest nasza nędza, tym większe też będzie Jego miłosierdzie.
tłum. Justyna Iwaszkiewicz
WILFRID STINISSEN
ur. 1927, karmelita bosy, doktor filozofii, znany w całej Skandynawii rekolekcjonista, autor licznych artykułów i książek poświęconych życiu wewnętrznemu, mieszka w Szwecji.
źródło:
W drodze
Nr 11 (327) 2000
http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/_archiwum.htm
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N mar 04, 2007 11:00 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
o. Piotr Jordan Śliwiński OFMCap
Różany miecz
Któż z nas nie ofiarował kiedyś róży bliskiej osobie? Te piękne, dostojne kwiaty tak dobrze prezentują się podczas wspaniałych uroczystości. Obojętne, czy będą to dystyngowane bacary, czy milusińskie mercedesy, czy też malutkie róże-szklanki. Wszystkie zachwycają kolorem, doskonałym w formie kwiatem, bogactwem liści, tylko kolce trochę przeszkadzają, choć i one dodają różom specjalnego uroku.
Róże towarzyszą wielu okolicznościom w ciągu roku. Znajdują się i w bukietach ślubnych, i w kwiatach, którymi przyozdabiamy ołtarze - "Królowej anielskiej śpiewajmy, różami uwieńczmy jej skroń!". Róże, zwłaszcza czerwone, są powszechnie uznanym symbolem ciepłych uczuć i wręczenie ich damie, może być całkiem jednoznacznie odczytane. Róże odnajdujemy także na grobach, pod pomnikami przypominającymi ważne osoby i chwile z dziejów naszego narodu.
Obserwując kwiat róży, można lepiej zrozumieć modlitwę różańcową.
Krwisto czerwone, białe, czy też różowe płatki, dotykają się wzajemnie, a nawet zachodzą na siebie, pokrywają się częściowo - wszystkie jakby pochylone, skierowane ku wnętrzu kwiatowego kielicha. W różańcowym szeptaniu podobnie.
RÓŻANY MIECZ
Każde poruszenie warg, każda fraza "Pozdrowienia Anielskiego"; tak wspaniale opierająca się na imionach Maryja i Jezus, każde wezwanie Ojca w "Modlitwie Pańskiej"'; zmierza, pochyla się ku centrum, zaraz przykryta przez kolejne słowa.
Modlitwy zespalają się jak płatki róży, coraz bliżej i bliżej wnętrza, aby spotkać się z Jezusem rodzącym się w Betlejem, cierpiącym i jaśniejącym chwałą zmartwychwstania i aby cieszyć się z Maryją oczekującą narodzin swego Jedynego Syna, zanoszącą Go do świątyni, pocieszać Ją pod Krzyżem, czy też modlić się z Nią w Wieczerniku Oczekiwania na Pocieszyciela. Różaniec uczy trwać z Maryją przy Jezusie, wprowadza w trwanie z podziwem wiary i z radością miłości, wprowadza w kontemplację.
Różaniec to nie jest jedynie kontemplacyjna róża, składaną na ołtarzu naszego życia. "Różaniec to miecz" - mawiał Ojciec Pio. Miecz przeciw złu, które chce nad nami zapanować. Trwanie z Maryją przy Jezusie uzbraja mnie do walki z moją słabością, pozwala z nadzieją ruszyć w bój o zachowywanie Ewangelii. Bywa, że czuję się wobec własnej słabości jak Dawid wobec Goliata. Wtedy różańcowe czuwania, mogą się stać moimi płaskimi kamykami, którymi, podobnie jak Dawid, zwyciężę przeciwnika.
Różańcowe przebywanie z Maryją przy Jezusie, pomaga powierzać Zbawicielowi troski, które nosimy w sercach, potrzeby tych, których szczególnie kochamy, pomóc naszej parafii, ojczyźnie, papieżowi, całemu Kościołowi, tym, którzy bardzo cierpią - o tym wszystkim myślimy rozpoczynając Różaniec, wyznając naszą wiarę w pełną miłości Opatrzność Bożą. I tak Różaniec, obok kontemplacyjnej róży, oręża w walce ze złem, staje się ewangelizacyjnym siewem Dobrej Nowiny o zatroskanym o nas Ojcu i Jego Synu, w którym wszyscy dostąpiliśmy zbawienia.
Różaniec może towarzyszyć w drodze do pracy, na spacerze, w chwili zadumy w ciemnym pokoju. Może być odmawiany klasycznie, to znaczy - połączony z rozważaniem piętnastu (obecnie 20-tu) tajemnic z życia Jezusa i Maryi. Można, jak św. Feliks z Cantalice, rozważać na Różańcu sceny i wydarzenia z Ewangelii. Ten święty Kwestarz, chodząc po ulicach Rzymu, wczytywał się przy pomocy Różańca w Ewangelię. Podzielił ją na ponad 100 wydarzeń i kolejno rozważał, odmawiając poszczególne dziesiątki "zdrowasiek". Każdy z nas ma szansę odkryć w modlitwie różańcowej, obok spotkania z Chrystusem, piękny podarunek dla kochanej osoby, wdzięczne wspomnienie o zmarłym, czy wreszcie - miecz przeciwko zakusom zła. Obiecuję, wszystkim Szanownym Czytelnikom, mały różańcowy podarunek i o niego pokornie proszę.
o. Piotr Jordan Śliwiński OFMCap
źródło:
http://www.katolik.pl/index1.php?st=artykuly&id=633
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pn mar 05, 2007 13:35 |
|
|
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus pisała do swojej siostry Celiny - miała wówczas szesnaście lat i była nowicjuszką w Karmelu w Lisieux: "Korzystajmy z tego jednego momentu cierpienia, patrzymy na każdą chwilę. Każda chwila to skarb... jeden akt miłości pozwoli nam lepiej poznać Jezusa, zbliży nas do Niego na wieczność całą."
Ten tekst mówi nam wiele ciekawych rzeczy: "Korzystajmy z tego jednego momentu cierpienia, patrzmy na każdą chwilę. Chwila każda to skarb." Choć w tej nagłębszej płaszczyźnie jesteśmy istotami wiecznymi, to jednak dzieje się tak, że nasze życie, na płaszczyźnie zewnętrznej, rozgrywa się w czasie. Maleńki kawałek życia w każdej chwili. Każda chwila ma ma swoje własne zadanie. Życie staje się o wiele prostsze, kiedy żyjemy chwilą. Natomiast kiedy usiłujemy objąć wiele chwil na raz, doświadczamy stresu.
W średniowiecznym dziele Obłok niewiedzy anonimowy autor pisze tak:
"Jest coś, co ukazuje nam wartość chwili obecnej: Bóg nigdy nie daje nam dwóch chwil na raz, daje je jedną po drugiej. Nie chce bowiem zakłócać porządku stworzenia. Przecież czas jest stworzony dla człowieka, a nie człowiek dla czasu. Dlatego Bóg, który nadał naturze jej prawa, stwarzając czas, nie chciał mieć przewagi nad naturalnymi poruszeniami człowieka. Tego typu poruszenia dawane są w kolejności. Z tego powodu człowiek nie będzie miał żadnego usprawiedliwienia w dzień sądu. Kiedy będzie zdawał sprawę z czasu, jaki został mu dany, nie będzie mógł powiedzieć: Dałeś mi dwie chwile na raz, choć mogłem wzbudzić tylko jeden akt woli na raz".
Dewiza jest więc: krok po kroku, chwila po chwili. "Nie chcę wiedzieć, jeden krok mi wystarczy" (Newman).
"Jeden akt czystej miłości więcej znaczy niż wszystkie dzieła razem wzięte". Mamy niezłomną pewność, że każda chwila, sensownie zagospodarowana, jest owocna i ma nieprzewidziane następstwa. Na płaszczyźnie wymagań i rezultatów wiele tracimy. Ktoś zaczyna studiować w Wyższej Szkole Pedagogicznej, ale po dwóch latach zmienia plany i idzie na medycynę: dwa stracone lata ! Jednak na głębszej, istotnej płaszczyźnie, nic nie musi być stracone. Każda chwila, wypełniona naszym "tak, Ojcze !" wywołuje echo, które nie ma końca. Przyjmijmy, że odprawiasz medytację. Nagle spostrzegasz, że w swoich myślach wszcząłeś dyskusję z własnym szefem. I reagujesz w ten sposób: "Jestem beznadziejny, nigdy nie będę w stanie dobrze odprawić medytacji". Jednak nie, nawet wcale nie musisz tego robić. Nawet wielcy mistycy nie potrafili medytować bez żadnych rozproszeń. Jedyne czego tutaj potrzeba, to abyś, jak tylko zauważysz swoje rozproszenie, natychmiast powrócił do modlitwy. Stopniowo tak musi wzrastać czujność i uwaga, byś te momenty wychwycił, wypełnił je miłością i w ten sposób pozwolił, by stał się źródłem nowych, podobnych im chwil.
Wilfrid Stinissen Ani joga, ani zen. Chrześcijańska medytacja głębi, Wydawnictwo W drodze Poznań 2000 (pogrubienie i podkreślenie tekstu moje)
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Pt mar 09, 2007 9:47 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Daniel Ange
Wobec dzieła stworzenia: modlitwa wizualna
Kolejna odmiana: Kiedy jestem na rekolekcjach w górach i spaceruję modląc się modlitwą Jezusową, dostosowuję ją do tego, co mam właśnie przed oczami. Idąc wzdłuż strumienia czy stojąc przed wodospadem wołam: Jezu, źródło wód żywych! Albo: Jezu, pragnę Ciebie! Widząc wschód słońca: Jezu, słońce naszego życia! Zalany po prostu przezroczystym światłem: Jezu, moja światłości!, albo: Jezu, światłości świata! Spotykając stado: Jezu, mały Baranku! Na widok delikatnej gry chmur przypominających skrzydła aniołów: Jezu, królu aniołów! Zawsze jednak powtarzam te okrzyki podziwu kilka razy.
To wszystko zanurza mnie w modlitewny spokój. Modlę się modlitwą nieustannie zadziwionego dziecka.
Na ulicy: modlitwa uosobiona
Tak to wygląda na łonie natury. To samo jednak robię w mieście: na ulicy, w autobusie, metrze czy w pociągu. Przy każdej mijanej twarzy mężczyzny wymawiam imię Jezus, lub imię Maryja, jeśli mijam kobietę. Działanie takie jest podwójne: czczę w nich obecność Jezusa i podobieństwo do Maryi. Jednocześnie pozwalam Jezusowi wysłać ku niemu, czy ku niej promień Jego Ducha. Bardzo mi to pomaga w nieustannej, niezwykle prostej, bardzo swobodnej modlitwie: w czasie marszu, w podróży. Lubię ją odmawiać, idąc na przykład głównym przejściem w autobusie, samolocie, pociągu czy w metrze, gdy wszystkie twarze znajdują się naprzeciwko mnie.
Za każdym razem On przypomni sobie te chwile, które Go tak naznaczyły. Był tak poruszony wiarą i miłością proszących biedaków. Zadziwiły Go słowa setnika: “Nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój”. Albo ten krzyk, pełen szalonej ufności, młodej Libanki z Saidy: “Nawet małe dzieci...”.
***
Te nieustające mrugnięcia Bogiem
Ta modlitwa, tak prosta, jest niezwykłą drogą prowadzącą do modlitwy ciągłej, nieustannej, trwającej non stop. W końcu przechodzi ona w permanentny stan modlitwy, po prostu dlatego, że powtarzane nieustannie Imię “Jezus” nie może nie stawiać cię wciąż wobec Jego Obecności w głębi twojej duszy. Ona prowadzi cię nieustannie do Niego. Wszystko do Niego zwraca. Wszystko Nim rozjaśnia. A Jego Imię objawi ci w końcu twoje nowe Imię.
Każde: Jezu! albo Ojcze! jest mrugnięciem oka do Jezusa lub do Ojca. Chodzi o rzeczywiste mrugnięcia okiem: mrugnięcie Bogiem!
Takie ukradkiem rzucone spojrzenie ku Jego oczom jest tym samym, co wołanie skierowane wprost do Jego Serca – jest strzałą. Dlatego Ojcowie mówią o aktach strzelistych.
Kto wie, czy moje spojrzenie spoczywające na każdej twarzy nie zabarwia się wtedy jakimś innym światłem? Światłem oczu Jezusa, które zwracają się na tę osobę za moim pośrednictwem. Ja widzę tylko jej twarz, On kontempluje jej serce. Myślę tu o pewnym młodym chłopaku, który zamierzał popełnić samobójstwo rzucając się z mostu do Sekwany. W autobusie jakiś mężczyzna skierował na niego spojrzenie pełne takiej łagodności, że pomyślał: jeśli ktoś może patrzeć na mnie w ten sposób, to widać, że jednak życie warte jest trudu przeżycia go. Przez cały tydzień próbował odnaleźć tego człowieka, pamiętając, na którym przystanku wysiadł. Kiedy wreszcie go spotyka, pyta: “Dlaczego tak na mnie patrzyłeś? Przecież wcale mnie nie znasz?” – “Nie wiem. Ale patrząc na ciebie, mówiłem o tobie Jezusowi i uwielbiałem Go w twoim sercu”. To był młody pastor.
***
To Imię jak balsam i żar
Ach, to Imię, błogosławione pośród wszystkich innych! To imię Jeszua – Zbawiciel, które streszcza w sobie wszystko to, kim On jest: dla nas, i w nas, i ze względu na nas.
To Imię wybrane przez samego Ojca, objawione Maryi bezpośrednio przez osobistego wysłańca, powierzone Józefowi, aby nadał Bogu Jego Imię na ziemi. Ale On zachowa je na wieczność. Imię, które Maryja wymawiała z taką czułością w sercu, ze słodyczą w głosie, z mocą w duszy. Od Nazaretu, gdzie mieszkała, do Kalwarii, gdzie przytuliła się do swojego Dziecka.
Imię, które tylko Duch Święty może wymówić we mnie, przynajmniej bym wypowiedział je z wiarą, która uznaje w Nim naszego Boga, i z miłością, która przyjmuje Go jako miłość wszelkiej Miłości. Nikt nie może powiedzieć w Miłości “Jezus” inaczej niż z wnętrza Ducha, a więc i razem z Maryją i jakby z Jej wnętrza.
Imię to było wyśpiewywane przez wszystkich świętych, wielbione przez całe pokolenia wierzących. Imię to rozkwitało – jako pierwsze – na ustach tak wielu dzieci, i ostatnie – na ustach tylu umierających. Imię, które było wyznawane przez tylu męczenników w piekle tortur albo lodowatej samotności gułagów.
To Imię, którego nic nigdy nie wydrze z serc wierzących i ust ochrzczonych.
Co woła Joanna, Dziewica, w żarze płomieni? Wciąż to imię, które pali jej serce bardziej niż płomienie trawiące jej dziewicze ciało. Imię, którego znak zdobił jej sztandar.
Isaak Jogues, wielki męczennik kanadyjski, jest zakneblowany, ale słychać, jak stara się artykułować: Jezus... Kiedy odcinają mu język, głuchy pomruk wciąż chce wypowiedzieć: Jezus.
Jezus! To Imię, którego nie przestawał wzywać aż do ostatniego tchnienia i Kosma ze Stelli (w Grecji) i Bernardyn ze Sieny (we Włoszech) – to logo IHS jaśniejące jak słońce na jego sztandarze (takie samo jak to, które można zobaczyć wyryte na Ratuszu w Sienie). Chciałoby się przytoczyć tyle wspaniałych tekstów sławiących to Imię...
Jezus! Jezus! Na tę myśl kręci się w głowie od zachwytu i szczęścia! Jezus! To radość naszego życia!
Paweł VI
To Imię jest lekarstwem. Jeden z was jest smutny: niech tylko imię Jezusa przyjdzie do jego serca, niech stamtąd wypłynie na jego wargi; a natychmiast od blasku tego imienia rozproszą się chmury, wróci piękna pogoda. Albo też ktoś, kto popełnił wielki błąd: zrozpaczony szuka śmierci, ale wystarczy wezwać imienia życia, by odzyskał do życia chęć.
Święty Bernard
źródło:
Daniel Ange
Modlitwa oddech życia
http://www.katolik.pl/index1.php?st=ksiazki&id=1198
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N mar 11, 2007 9:07 |
|
 |
renia
Dołączył(a): Pt lut 17, 2006 19:17 Posty: 149
|
Tobie hołd składa cały świat
Ołtarze ogrody i wszystkie domy
jak panna młoda pięknie przystrojone
pokornie czekają na Ciebie Panie
pełne nadziei i bardzo stęsknione
Potulny wietrzyk i błękit nieba
przed Twym obliczem chylą swe czoła
a serce dzwonu donośnym echem
wzywa lud wierny z wieży kościoła
Kwiecisty dywan przed Tobą się ściele
płatkami bratków i róż usłany
zaś dzionek wczoraj płaczący i szary
dzisiaj słoneczny i złotem ubrany
Tobie hołd składa w głębokim ukłonie
lud wierny i dziatwa w sukience białej
Boś Panem Nieba i Władcą ziemi
skryty przed światem w hostii małej
Jezu ukryty w tym Sakramencie
Ty chlebem żywym dla nas się stałeś
i mocą Bożą dla nas niepojętą
w Eucharystii świętej nam Siebie dałeś
R.S
|
Pn mar 12, 2007 9:57 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
o. Marian Zawada
TERESA - PROPOZYCJA DLA SŁABYCH
Teresa była piątą córką państwa Martin. Jej siostry (Maria, Paulina, Leonia i Celina) pamiętają jedno: Tatusiowa królewna śmiała się nieustannie i zawsze chciała być kwiatkiem.
Trzpiot z Alençon
Ten mały trzpiot niewątpliwie wolał cały dzień siedzieć w piwnicy i upierać się przy swoim "nie", aniżeli powiedzieć "tak", a wpadał w istną furię, gdy coś się działo nie po jego myśli. Nie można było nawet powiedzieć o Teresce, że jest grzeczna gdy śpi, bo budziła się z guzami, waląc głową o brzeg drewnianego łóżka. Rano, z kwaśną miną, wskazując na sińce mówiła mamie: "Patrz, jaka jestem stuknięta." W czasie zabaw lubiła wydłubywać błyszczące kamyki z muru i potem sprzedawać je tatusiowi, który bardzo poważnie kupował.
Już od początku zastanawiała jedna jej cecha: gdy coś zbroiła, natychmiast musieli o tym wszyscy wiedzieć. Raz, w stanie godnym pożałowania, czekała całe cztery godziny na tatę, by mu zakomunikować o swoim nowym przestępstwie: nieopatrznie podarła papier. Jak oczekujący na wyrok była przekonana, że łatwiej otrzyma przebaczenie, gdy przyzna się sama.
Kiedyś Leonia przyniosła koszyk pełen szmatek, sukienek i lalek, z prośbą, by sobie wybrały, co chcą. Teresa chwyta cały koszyk z krzykiem: "Ja wybieram wszystko." Jak sama dodaje: "Ten drobny szczegół z dzieciństwa jest streszczeniem całego mego życia. Rzeczywiście później zrozumie, że być świętą to znaczy brać wszystko, co daje Pan." Zrozumiała, że każdy ma swobodę odpowiedzi na zaproszenie naszego Pana, że może czynić dla niego dużo lub mało, że może wybierać między ofiarami, o które On prosi. Jej życie było wołaniem: "Boże wybieram wszystko! Nie chcę być świętą połowicznie! Nie tylko w pensjonacie chce mieć piątki bez minusa..."
Tych kilka spostrzeżeń: konsekwencja w postanowieniach, wiara w przebaczanie, pragnienie wszystkiego stały u podwalin tego, co nazwie później "małą drogą", małą, ale dla niektórych straszną. Teresa miała kiedyś taki sen: dwa małe szkaradne diabełki tańczące z zadziwiającą zwinnością, pomimo ciężkich kajdan, zobaczywszy ją przerażone w mgnieniu oka skryły się. Gdy podeszła bliżej, biedne diabełki biegały zrozpaczone tam i z powrotem, nie wiedząc gdzie się schować przed jej spojrzeniem. Jak to komentuje w swym rękopisie: "Dobry Bóg upewnia mnie, że dusza w stanie łaski nie powinna się obawiać tchórzliwych szatanów, niezdolnych znieść spojrzenia dziecka."
Bóg Teresy
Sięgając po "Dzieje duszy" nie podejrzewamy nawet, że Teresa już zagospodarowuje nasze serce. Co jest u niej najbardziej zaraźliwe? Jej misją jest pociąganie ludzi do miłowania Boga tak, jak miłowała Go ona. Jakiego Boga miłowała?
Najpierw geniusz świętej z Lisieux polega na tym, że odnajduje Boga miłosiernego. Sama żyła w epoce, gdy straszono Bogiem, pokazywano jego surowe, nieprzystępne oblicze. Wszyscy w kościołach drżeli przed roztaczanymi przez kaznodziejów wizjami kotłów gotujących się w piekle i Bóg, który tylko czyhał na grzesznika. Niezmiernie rzadko przystępowano do sakramentów, by nie obrażać Pana.
W ten czas surowego Boga Teresa odkrywa, że Bóg jest zupełnie inny. Odkrywa Boga spragnionego miłości, któremu rzuca się w ramiona. Pisze: "...choćby sumienie moje było obciążone wszystkimi możliwymi grzechami, poszłabym z sercem złamanym żalem rzucić się w ramiona Jezusa..."
W swej małości Teresa odkrywa Boga dającego. Łamie wyobrażenie o Bogu, któremu jesteśmy zobowiązani wiele dawać, wysilać się, szukać, zasługiwać na Jego miłość. Teresa pisze: zasługa polega nie na tym, by wiele dawać, lecz na tym, by wiele przyjmować.
Fenomenem Teresy jest propozycja drogi dla ludzi słabych, dla tych, którzy mogą zniechęcić się swoją duchową słabością. Kluczem jej doktryny jest francuskie słowo "abandon". Posiada ono znakomitą dwuznaczność: opuszczenie i zdanie się. Sensem "abandon" jest powierzenie się z ufnością. To, co utracone, przegrane, można w czysty sposób ofiarować, można się powierzyć, zawierzyć. I nic więcej. Poprzez taką heroiczną ufność, człowiek zostaje osadzony w przestrzeni niedostępnej dla zła. Sama ufność stanowi zaporę i rozwiązanie. Historia, która zachwyciła Teresę w "Księdze Starców" z czasów Ojców "Pustyni" to przypadek Paezji, prostytutki, która w jeden wieczór nawróciła się i umierając tego samego wieczoru, poszła prosto do nieba.
Nadzieja, o której czytamy u św. Teresy, polega na tym, że wplata się we własną historię życia czasem zupełnie "niemożliwe" scenariusze. To niepoprawna nadzieja dziecka, które nie rozumie surowych zasad życia i jedyne co może temu przeciwstawić, to swą niewinną ufność, że Ojciec jest Ojcem i zawsze można Mu się rzucić w ramiona. Tą ufnością zawojowała niebo.
Tajemnicą małej drogi jest absolutna konieczność łaski. Wiąże się z tym również coś, co moglibyśmy nazwać duchową beztroską. Pisze: "...kiedy robię jakieś głupstwo lub popełniam jakiś grzech, wracam do przeszłości, powierzam to całkowicie Bogu:' Ta "mała droga", jest drogą dobrego łotra. Po jednej ze spowiedzi (październik 1891), zanotowała: "Nigdy dotąd nie słyszałam, by błędy mogły nie zasmucać Pana Boga; to zapewnienie napełniło mnie radością i pozwoliło mi znosić cierpliwie wygnanie tego życia. W głębi serca podzielałam to przekonanie..."
Wydaje się, że Teresa nie rozumie, w jaki sposób mogłaby być potępiona. "Nawet, gdy w sercu mym szaleje burza, podnoszę do Ciebie Jezu wzrok, a w miłościwym Twym spojrzeniu czytam: Dziecko, dla Ciebie uczyniłem niebo." Tym zaufaniem, które nie rozumie, że Bóg może być surowy, Teresa zwycięża każdą sytuację.
Mała tajemnica
Cała jej mądrość polega na odkryciu słabości. Na tym wybudowała swą małą drogę. Bóg odsłania jej małość jako miejsce uprzywilejowane, a zarazem roztacza przed nią logikę miłosierdzia. Teresa odkrywa najpierw swą małość: widzi, że sama nie wzniesie się do Pana, że nic nie osiągnie. Pisze: "Jestem taka szczęśliwa z tego, że jestem słaba i mała." Takie słowa w świecie ambicji, niezależności, dominacji nad innymi, czy sukcesu mogą być niezrozumiałe. Nikt nie chce być mały, nieznaczny, spychany przez historię, odstawiony do kąta... Teresa bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że najtrudniej zgodzić się, że jest się małym i ubogim... i dodaje - małym i ubogim aż do śmierci. Bóg w byciu małym i nieznaczącym zawarł ogromną moc. To swym maluczkim, a nie mądralom wykształconym i zarozumiałym powierza swe tajemnice!
Pragnienia większe niż niebo
W jej sercu rozbrzmiewało wielkie wołanie Chrystusa: "Pragnę!" Wspomina: "Te słowa rozpaliły mnie żarem nieznanym mi dotąd i gwałtownym." Nie miała innego przewodnika oprócz tego gwałtownego światła, któremu nie mogła się oprzeć. Jej pragnienia były coraz bardziej szalone, ale była pewna, że je wszystkie spełni Pan. Nie boi się przyswajać sobie wielkich pragnień. Dodajmy, nie tylko wielkich, ale niemożliwych. Jej pragnienia to wszystko, co posiada. Chce być wojownikiem, apostołem, oblubienicą Chrystusa, matką dla całego Kościoła, hostią, doktorem, kapłanem, misjonarką, męczennicą, aż do skończenia świata, aż po kres historii. Teresa chce przeżyć, już nie wie czy z miłości, czy szaleństwa, wszystkie męczarnie Chrystusa, nie jedno męczeństwo, ale wszystkie naraz. Skarży się swemu Umiłowanemu: "Dlaczego nie zatrzymujesz tych bezkresnych pragnień dla dusz wielkich, dla orłów, które szybują na wysokościach. Ja... nie jestem orłem..." Jest bezradna wobec tego, co rodzi jej serce. Zapraszała na swe śluby Boga Wszechmogącego, Stwórcę nieba i ziemi, Najchwalebniejszą Dziewicę Maryję i powiadamiała ich, że Ich Dostojny Syn, Król Królów poślubia pannę Teresę szlachciankę, a tytuł szlachecki wywodzi się od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza. Nie zabrakło oczywiście całego dworu niebieskiego!
Mistrzyni dobra ukrytego
Teresa chciała, żeby wszystko było małe i całe swe życie chciała uczynić małym. Nie miała - jak mówi - wprawy do wielkich cnót, wybierała te nieznaczne dobra. Lubiła dyskretnie składać siostrom płaszcze po nocnej modlitwie, gdy te spieszyły do łóżka, lubiła małe umartwienia, bo do tych większych nie była zdolna. Zrozumiała, że szczęście leży w ukryciu. Walczyła cicho o sprawy stracone, o zbawienie mordercy Pranziniego, który został skazany na śmierć. Rzeczywiście, przed egzekucją ucałował krzyż. Przyjęła to jako znak wysłuchania.
Był czas, że szukała odpowiedzi na to, czym jest jej powołanie. Nie mogła jej znaleźć... Wreszcie, po lekturze św. Pawła o darach w Kościele, odkryła, że nie tylko chce być ręką czy nogą, chce być tym wszystkim naraz. Odkryła serce Kościoła, jako dyskretne i najszlachetniejsze miejsce i że to serce płonie miłością i że jedynie miłość pobudza Jego życie. Teresa zna tylko jeden sposób miłowania: rzucanie kwiatów przed tronem swego Króla. Te kwiaty to wszystkie małe okazje, spojrzenia, słowa, drobne gesty, napełnione miłością. Wierzy, nawiązując do św. Jana od Krzyża, że "odrobina tej czystej miłości jest bardziej wartościowa przed Bogiem(...) i więcej przynosi pożytku Kościołowi niż wszystkie inne dzieła razem wzięte." Teresa pomaga nam uwierzyć w małe dobro, pomaga nam wierzyć w dobroć powszednią i wypełniać miłością codzienne zmywanie garnków, sprzątanie domu, nasze bóle głowy i chandry.
Teresa wspomina jak - jeszcze jako ośmioletnia dochodząca pensjonarka u sióstr benedyktynek - pocieszała się, chodząc po dziedzińcu, słowami: "Życie jest twym okrętem, a nie twym mieszkaniem" (Lamartine). Chciała być okrętem, który przecina wzburzone fale i nie pozostawia żadnego śladu swego gwałtownego przejścia, okrętem, który przybija do wiecznej przystani.
Fragmenty większej całości, tytuł pochodzi od redakcji
o. Marian Zawada - karmelita bosy, wykładowca Karmelitańskiego Instytutu Duchowości w Krakowie.
źródło:
http://www.kuria.gliwice.pl/czytelnia/j ... =02&art=10
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt mar 13, 2007 10:31 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Tomasz Książczak
Pietrelcina - pustynia o. Pio
23 września obchodzimy wspomnienie św. Ojca Pio, znanego i czczonego na całym świecie stygmatyka z zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Któż nie słyszał o cudach dokonujących się za jego wstawiennictwem zarówno za jego życia, jak i po śmierci. Wsławił się szczególnie jako niestrudzony spowiednik, spędzając długie godziny w konfesjonale, gdzie miały miejsce niesamowite nawrócenia najbardziej zatwardziałych grzeszników. Do San Giovanni Rotondo, gdzie spędził nieprzerwanie ostatnie 52 lata swojego życia, zawsze ściągały tłumy, by uczestniczyć we mszy odprawianej przez Padre Pio, przystąpić do sakramentu pojednania, czy po prostu powodowane ciekawością ze względu na stygmaty Świętego. Ale koncentrowanie się tylko na tych zewnętrznych znakach i wątkach mniej lub bardziej "sensacyjnych" w spojrzeniu na osobę Padre Pio byłoby dużym uproszczeniem, jeśli nie przekłamaniem. Wszystkie, również te spektakularne owoce jego posługi, płynęły ze ścisłego zjednoczenia z Chrystusem Ukrzyżowanym.
Zanim trafił do San Giovanni Rotondo w roku 1916, przez siedem lat przebywał w swojej rodzinnej Pietrelcinie. Tam właśnie, w kościele parafialnym Matki Bożej Anielskiej, odprawił swoją mszę prymicyjną 14 sierpnia 1910 roku, cztery dni po przyjęciu święceń kapłańskich. Wyjazd do rodzinnej miejscowości, na polecenie przełożonych i lekarzy, uwarunkowany był słabym zdrowiem młodego kapucyna. Zmiana klimatu miała się przyczynić do jego poprawy. Tajemnicza choroba jednak nie ustępowała, a pobyt w domu wydawał się przeciągać w nieskończoność. Wszelkie próby przeniesienia o. Pio z Pietrelciny kończyły się fiaskiem. Na przykład w październiku 1911 r. na polecenie prowincjała, o. Benedykta z San Marco in Lamis, o. Pio wyjeżdża do klasztoru w Venfaro, ale jego stan tak dramatycznie się pogarsza, że po około dwóch miesiącach wraca do rodzinnego miasteczka. Stan jego zdrowia nagle się stabilizuje - następnego dnia odprawia mszę świętą śpiewaną, "jakby zupełnie nie cierpiał". Próba przeniesienia go do Morcone kończy się podobnie: Podczas pięciu dni spędzonych w Morcone byłem w najbardziej żałosnym stanie. Ten świeży nawrót choroby, Mój Ojcze, rozstroił cały organizm, a najbardziej zaszkodził moim płucom. Ciągły ból w klatce piersiowej zamęcza mnie i przeżywam długotrwałą agonię. W pewnych chwilach ból sprawia, iż wydaje mi się, że moje życie ustaje. Ach mój dobry Ojcze, nie gniewaj się na mnie. Właściwie nie wiedziałem, jakiemu świętemu się oddać.
Wydarzenie to pokazuje, że właśnie ten czas i to miejsce były szczególnie wybrane przez Boga. W jakim celu? Na pewno pozostanie to dla nas po części tajemnicą. Do niedawna niewiele było wiadomo o pobycie o. Pio w Pietrelcinie, aż do publikacji korespondencji Świętego z kierownikami duchowymi - z już wspomnianym ojcem Benedyktem oraz z ojcem Augustynem z San Marco in Lamis. Tutaj uchyla się przed nami rąbek tej tajemnicy - czasu odosobnienia, pustyni, walki, próby, bolesnego oczyszczenia i przygotowania to tak trudnej i jakże owocnej posługi w San Giovanni Rotondo.
Jednym z wątków przewijających się przez Listy jest sprawa powrotu o. Pio do klasztoru. Z początku jego pobyt w rodzinnym domu spotyka się z pełną aprobatą przełożonych, którzy liczą na sprzyjający wpływ zmiany klimatu. Niestety, nawet w Pietrelcinie choroba nie przestaje go męczyć swoimi ostrymi nawrotami: Z woli Bożej nadal czuję się bardzo źle, jeśli chodzi o moje zdrowie. Co jednak mnie męczy jeszcze bardziej, to te silne i ostre bóle w klatce piersiowej. Czasami są tak gwałtowne, że wydaje mi się, iż rozerwą mi dosłownie plecy i klatkę piersiową (4 IX 1910). Kaszel jest tak silny i ciągły, szczególnie w godzinach nocnych, że mało brakuje, by nie rozerwał mi klatki piersiowej i często ze strachu powtarzam akt żalu (29 XI 1910). Od wielu dni cierpię na bardzo silne bóle głowy, które powodują, że jest niemożliwe, bym się na czymkolwiek skoncentrował (27 V 1915). Co gorsza, stan zdrowia o. Pio wydaje się mieć niewielki związek z faktem podawania czy też nie podawania lekarstw. Lekarze są bezsilni: Lekarz mi powiedział te słowa: Nie jestem w stanie nic zrobić. Lekarstwa, które brałem, to tak jakbym je wyrzucał na śmieci. Mówię szczerze, że znoszę wielki ból, a jeśli sprawy się potoczą dalej w ten sposób, nie wiem, jak to się skończy. Padre Pio ma świadomość nadprzyrodzonego charakteru swej choroby, a leki przyjmuje raczej z posłuszeństwa niż z przekonania. Do podobnego wniosku wkrótce dochodzą również jego kierownicy duchowi: Jako przełożony i kierownik duchowy powiedziałem Ci jasno, że Twoja choroba nie potrzebuje lekarzy, skoro jest spowodowana specjalnym przyzwoleniem Boga. A jeśli tak, to dalszy pobyt w domu wydaje się bezzasadny: Powtarzam, że Twój dalszy pobyt w rodzinnym domu jest dla mnie źródłem wielkiego smutku [...]. Twój pobyt poza klasztorem nie ma sensu, ponieważ widać, że Twój stan zdrowia nie poprawia się. Skoro Twoja choroba jest wyraźną wolą Boga, a nie faktem naturalnym, to lepiej dla Ciebie, abyś powrócił w cień świętego zakonu. [...] Tak w domu jak i w klasztorze, Twoje zdrowie będzie zawsze takie, jakie będzie chciał Pan Bóg. Ojciec Pio z sobie jedynie znanych przyczyn nie czuje się na siłach, by opuścić dom rodzinny; będąc tak mizernego zdrowia nie chce również być ciężarem dla swojej wspólnoty zakonnej. Pisze do przełożonego: Ja, Drogi Ojcze, chętnie poleciałbym do klasztoru, lecz ponieważ wszystkie badania zostały przeprowadzone i wyniki są dobrze Ci znane, a moja choroba pogarsza się i z trudem wlokę się po domu, widzę, że nie mógłbym być niczym innym dla wspólnoty jak ciężarem i zawadą, nie pomagałbym nikomu i przyspieszałbym moją śmierć. Ta jego słabość oraz coraz bardziej zdecydowane przynaglania do powrotu ze strony przełożonych będą dodatkowym, nieustannym źródłem cierpienia i udręki dla Padre Pio. Bardzo boleśnie przeżywa, jak sam to określa, swoje "podwójne" wygnanie. Generał, zaniepokojony przedłużającym się pobytem o. Pio w świecie, sugeruje, by lepiej został on świeckim księdzem. 25 lutego 1915 papież wydaje zgodę na eksklaustrację - pozostanie o. Pio poza wspólnotą, jednocześnie zezwalając na zatrzymanie habitu. Padre Pio pełni funkcję księdza diecezjalnego, pomagając w rodzinnej parafii.
Jak widać, toczy się nieustanna walka o młodego kapucyna. Powołany do życia zakonnego, przebywa poza klasztorem. Przez długi też czas nie otrzymuje również od swojego prowincjała zgody na słuchanie spowiedzi. Pisze: W końcu proszę Cię o pozwolenie na słuchanie spowiedzi, przynajmniej ludzi chorych. Bądź spokojny, to nie zaszkodzi mojemu zdrowiu. Było wiele dni, w których czułem się bardzo źle, lecz teraz, dzięki Bogu, czuję się troszeczkę lepiej. Brak pozwolenia umotywowany jest nie tylko słabym zdrowiem, ale także brakiem pewności przełożonych odnośnie jego znajomości teologii moralnej. Wiemy, że to miał być w przyszłości jego największy charyzmat.
Także w Pietrelcinie o. Pio rozpoczyna swoją posługę jako kierownik duchowy. Co ciekawe, po pewnym czasie wzajemnej korespondencji, jego kierownicy proszą go o porady duchowe odnośnie ich własnego życia duchowego, a także spraw zakonu. Ojciec Pio nie czuje się godny pouczać przełożonych, ale na wyraźną ich prośbę czyni to w sposób zdecydowany i wymagający. Co ciekawe, sam pogrążony w ciemności i niepewności odnośnie stanu własnej duszy, udziela bardzo klarownych i trafnych rad duchowych. W tym czasie otrzymuje również pozwolenie na listowne prowadzenie kilku świeckich osób. Tak komentuje w liście stan dwóchuprzywilejowanych dusz: Widząc je tak udręczone, cieszę się z tego w duchu i żywię wobec nich świętą zazdrość. [...] Pan Bóg pogrążył ich intelekt w ciemnościach, ich wolę w oschłości, pamięć w próżni, serce w goryczach, w udrękach i krańcowym przygnębieniu. To wszystko jest godne pozazdroszczenia, ponieważ wszystko pomaga do przysposobienia i przygotowania ich serc na otrzymanie prawdziwego kształtu ducha, który jest niczym innym niż zjednoczeniem w miłości. [...] Pan Bóg chce poślubić duszę w wierze, a dusza, która ma odbyć te niebiańskie zaślubiny, powinna kroczyć w czystej wierze, która jest jedynym i odpowiednim środkiem dojścia do tego związku miłości. Dusza, mówię, aby wznieść się do kontemplacji, powinna być oczyszczona nie tylko ze wszystkich obecnych niedoskonałości, lecz również ze wszystkich niedoskonałości nabytych wcześniej, jakimi są pewne powiązania uczuciowe, pewne niedoskonałe przyzwyczajenia, których oczyszczenia władz zmysłowych nie zdołało wykorzenić. [...] Dochodzi się do osiągnięcia tego wszystkiego przez oczyszczenie ducha, dzięki któremu Bóg przenika całą duszę najświętszym światłem, rani ją w najskrytszych głębiach i całkowicie odnawia. To największe światło [...] dotyka je w sposób bolesny, [...] w sposób sprawiający duszom śmiertelne cierpienia wewnętrzne. [...] To wszystko odbywa się na początku, ponieważ Boże światło znajduje dusze nieprzygotowane do zjednoczenia z Bogiem i dlatego ogarnia je w sposób oczyszczający, a kiedy później to światło je oczyści, to wówczas ogarnia je w sposób oświecający, uzdalniając je do widzenia Boga i doskonałego z Nim zjednoczenia. Dlatego niech się radują w Panu z powodu wielkiej godności, do której je wynosi.
Widać, z jaką jasnością i spokojem o. Pio pomaga tym osobom przejść przez doświadczenie nocy ducha. Prowadzi te dusze po drodze, którą sam niestrudzenie idzie. Pobyt w Pietrelcinie jest niewątpliwie czasem oczyszczenia dla o. Pio. Już wspomnieliśmy o doświadczeniach cierpienia fizycznego, które nieustannie mu towarzyszą. Cierpienia duchowe, których doświadcza, wydają się nieporównywalnie większe i bardziej dotkliwe. I tak jak odnośnie powierzonych mu dusz ma jasny ogląd sytuacji, tak sam dręczony jest nieustannymi wątpliwościami i skrupułami odnośnie stanu swojego ducha. Obawia się, czy rzeczywiście idzie drogą Bożą, czy pełni Jego wolę, jest nieustannie dręczony obawą, że został definitywnie odrzucony przez Boga ze względu na własne, jakże oczywiste i rażące, niewierności: Co powinienem Ci powiedzieć o mojej biednej duszy? Niestety, była zbyt niewierna swojemu Ukochanemu. Chwała niech będzie Bogu, który nigdy nie pozbawia mnie swojego miłosierdzia. Są pewne chwile, w których gęste chmury pojawiają się na niebie mojej duszy, tak gęste i ciemne, że nie pozwalają mi dostrzec nawet słabego promienia światła. Jest głęboka noc w duszy. Całe piekło przelewa się nad nią ze swoimi jaskiniowymi rykami, całe przeszłe życie. A tym, co jest bardziej przerażające, jest to, że wydaje się, iż sama dusza ze swoją wyobraźnią i urojeniami spiskuje przeciw sobie. Piękne dni spędzone w cieniu Pana znikają całkowicie ze świadomości. Duchowa udręka, której doznaje biedna dusza, jest taka, że nie umiałbym jej odróżnić od najokrutniejszych udręk, które cierpią potępieni w piekle. Ta udręka nie trwa długo, ani nie mogłaby trwać długo, ponieważ jeśli dusza jeszcze żyje, to jest tylko niezwykłą łaską Boga. Niesamowite jest to, że nawet w tych najmroczniejszych doświadczeniach duchowych, gdy wszelka pamięć o Bożych łaskach i pocieszeniach zanika, o. Pio nie traci nadziei i ta cieniutka nić ufności w Miłosierdzie Boże trzyma go przy życiu. W jednym z listów pisze: Tak bardzo ufam Panu Jezusowi, że nawet gdybym miał zobaczyć otwarte piekło przed sobą i znaleźć się na krawędzi przepaści, nie straciłbym ufności, nie poddałbym się rozpaczy, lecz nadal bym Mu ufał!
Dodatkowym elementem tej próby, której o. Pio jest poddawany, są nieustanne walki z szatanem. Jest prześladowany, oskarżany, nawet atakowany i bity fizycznie: [ i]Noc była już późna, kiedy oni rozpoczęli swój atak z diabelską wrzawą. [...] Zamiast być przerażonym, byłem gotów z pogardliwym uśmiechem na ustach walczyć z nimi. Następnie ukazali mi się w najbardziej obrzydliwych kształtach. [...] Złajałem ich głośno i potraktowałem tak, jak na to zasługują. Następnie kiedy zobaczyli, że wszystkie ich wysiłki idą na marne, rzucili się na mnie, powalili na ziemię i bili bardzo mocno, rzucali poduszkami, książkami i krzesłami, wydawali równocześnie rozpaczliwe ryki i wykrzykiwali najbardziej nieprzyzwoite słowa. Na szczęście cele sąsiednie, a także te pod moją, nie są zamieszkałe.[/i] Kilka miesięcy później niestrudzony kapucyn pisze do ojca Augustyna o kolejnym ataku wysłanników piekieł, którzy zrzucili go z łóżka, zerwali zeń koszulę nocną i pobili. Co ciekawe, przyznaje się potem, że prawie wcale nie boi się takich ataków. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że sam Jezus często lituje się nad nim, przychodzi, podnosi go z podłogi i kładzie z powrotem do łóżka.
Wszystkie te cierpienia wielokroć przygniatają młodego zakonnika i czuje się on całkowicie bezsilny wobec trudności, które przychodzi mu znosić. Noc, w której jest pogrążony, wydaje się często nie do zniesienia. Mimo wszystko jest w nim całkowita zgoda, wbrew często buntującej się na to doświadczenie naturze, dlatego w swoim sercu wypowiada nieustanne fiat, ufając łasce Bożej, a czyni to w duchu ofiary i zadośćuczynienia: Jest prawdą, że to ofiarowanie się Panu Bogu czyniłem kilkakrotnie, zaklinając Go, aby chciał przenieść na mnie kary przygotowane dla grzeszników i dla dusz w czyśćcu, a nawet stokrotnie je pomnożył wobec mnie, byle tylko nawrócił i zbawił grzeszników, a także szybko przyjął do nieba dusze czyśćcowe. W innym miejscu zwierza się ojcu Augustynowi : Najsłodszy Jezus naprawdę sprawił, że zrozumiałem w pełni znaczenie bycia żertwą ofiarną. Trzeba, Drogi Ojcze, dojść do Consummatum est (Wykonało się) i In manus tuas ( W Twoje ręce).
Szczególną rolę w tych ciemnościach pełnią kierownicy duchowi, którzy są dla o. Pio zastępcami Boga na ziemi i ich słowa posłusznie przyjmuje jako wyraz woli Bożej względem swego życia. Ma świadomość, że nie może być sędzią w sprawie własnej duszy i częstokroć wręcz przymusza się, by nie ufać swoim odczuciom i przekonaniom, lecz przyjmować za prawdziwe zapewnienia kierowników. Okazuje się to zbawienne, gdyż często szatan oskarża go tak sugestywnie, iż jedynym sposobem odkrycia kłamstwa i pokusy, a tym samym przywrócenia pokoju ducha, są słowa obserwującego te wszystkie burze z zewnątrz ojca duchowego. Jest to także szczególnie ważne, jeśli chodzi o zrozumienie prawdziwej natury doświadczanych przez o. Pio udręk: Walki duchowe nie ustają - stają się coraz bardziej zacięte. W sumie, mój Ojcze, wróg naszego zbawienia jest tak wściekły, że nie zostawia mnie ani na chwilę w spokoju. [...] Trudno!... Prawdą jest, że cierpię, lecz cieszę się z tego, ponieważ zapewniłeś mnie, że nie jest to opuszczenie przez Boga, ale raczej delikatność Jego subtelnej miłości. Takie zapewnienia musiały być kierowane do o. Pio bardzo często i przynosiły ulgę w zmaganiach z nawałnicami pokus.
Zapewnienia kierowników duchowych dotyczyły często również autentyczności przeżyć duchowych i łask, którymi obdarzał go Jezus. Szatan poddawał w wątpliwość Boskie pochodzenie różnorakich doświadczeń czy darów. Bo przecież pośród tych bolesnych zmagań i ciemności o. Pio, jak sam to zresztą nakreślił we wcześniej cytowanym komentarzu, szedł pewnym krokiem do coraz ściślejszego zjednoczenia z Bogiem, a te wszystkie walki i ciemności nie były celem samym w sobie, ale stanowiły drogę do osiągnięcia radości obcowania z Oblubieńcem - radości, której po wielokroć było mu dane zakosztować w tym trudnym czasie: Raz tylko czułem w najtajniejszej i najintymniejszej cząstce mego ducha coś tak delikatnego, że nie wiem, jak Ci to można wyjaśnić. Przede wszystkim, ponieważ nie mogę nic widzieć, dusza odczuła obecność Pana Boga, a następnie, tak bym to powiedział, On tak bardzo zbliżył się do duszy, że ta spostrzegła się, iż ją dotknął. [...] Wyznaję tylko, że na początku ogarnęła mnie ogromna obawa, która stopniowo przemieniła się w niebiańskie upojenie. W innym miejscu pisze: Ach! Mój Ojcze, módlmy się razem w ten sposób do najczulszego Pocieszyciela tych wszystkich prawdziwie Go kochających: O mój Boże, najsłodsze odpocznienie serc zakochanych w Twojej piękności, serc, które żyją tylko dla jednego celu, którego Ty chcesz; tylko Ty sam możesz ulżyć okrucieństwu duszy, która usycha z pragnienia połączenia się na zawsze z Tobą.
Jeden z ostatnich listów pisanych do ojca Augustyna z Pietrelciny pod koniec stycznia, dotyczący stanu wewnętrznego o. Pio, opisuje bardzo bolesne doświadczenie nocy ducha i ciemności, trwające długie godziny, dni, a czasem tygodnie. Czuje się on oderwany od Boga, chce Go kochać, ale nie wie, czy podoba się Panu. Przyznaje, że jest u szczytu cierpień, jego duch błądzi po omacku, jego siły są wyczerpane, a zmysły osłabione. W tym stanie opuszcza Pietrelcinę, by odwiedzić w Foggii umierającą Raffaelinę Cerase - jego córkę duchową. 17 lutego 1916 r. wyjeżdża z rodzinnej miejscowości, nie wiedząc, że nigdy już tam na stałe nie powróci. Na wyraźne polecenie prowincjała zostaje w klasztorze św. Anny w Foggii. Potem, 4 września, jedzie na kilka dni odpoczynku do San Giovanni Rotondo, gdzie, jak się miało okazać, z niewielkimi przerwami, spędzi resztę swojego ziemskiego pobytu. Tryb jego życia się zmienia, intensywnie zajmuje się kierownictwem duchowym, brakuje mu nawet czasu na korespondencję z kierownikami. Po 20 września 1918 r., czyli po otrzymaniu stygmatów, stanie się obiektem zainteresowania naukowców, jak i również całych rzesz pielgrzymów. Nie będzie mu dane powrócić do tego błogosławionego czasu pustyni w Pietrelcinie. Również dzisiaj, na tle tłumnie nawiedzanego przez pielgrzymów San Giovanni Rotondo, Pietrelcina wydaje się cicha i nieco zapomniana, a przecież kamienne ściany budynków starej części miasteczka, do dziś zachowane niemal w niezmienionym stanie, były świadkami tak wielkiej i niepojętej tajemnicy - dialogu miłości pomiędzy Sercem Boga i sercem człowieka.
źródło:
Posłanie nr 1 (32)
Październik 2006
http://www.poslanie.torun.pl/pismo/inde ... =32/spis32
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz mar 15, 2007 14:05 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Agnieszka Kozłowska
Eucharystia w życiu duchowym św. o. Pio
Ojciec Pio, z domu Franciszek Forgione, nie skończywszy jeszcze 16 lat przyjmuje habit kapucyński, a siedem lat później, w 1910 roku - święcenia kapłańskie. W kapłańskim stanie trwa prawie 60 lat, w tym czasie sprawując codziennie Przenajświętszą Ofiarę. Przy ołtarzu, który nazywał "stołem aniołów", wierni widzieli go rozpromienionego jakby niebiańskim światłem, wewnętrznie skupionego, przeżywającego bardzo głęboko każdy moment mszy świętej.
Każdy dzień zwykł dzielić na dwie części: przygotowanie do Eucharystii i uwielbienie po niej. Przez wiele lat sprawował Najświętszą Ofiarę o godzinie 5 rano; wtedy budził się już o 2 w nocy i rozpoczynał modlitwy, przygotowywał się do spotkania z Panem. Mówił: Nigdy nie mam dość czasu, aby dobrze przygotować się do komunii św. Często też z tego powodu toczył długotrwałe walki z kusicielem, który starał się go zbić z tropu, zaniepokoić, odebrać duchową radość. Cóż, ów nieprzyjaciel wiedział doskonale, jakie korzyści przynosi Ojcu Pio codzienne celebrowanie Eucharystii, jak wielkich doznawał duchowych rozkoszy przyjmując komunię św. Nawet postronni świadkowie widzieli, jak jego głowa i serce płonęły jakimś niezwykłym żarem, a na twarzy malowała mu się słodycz. Jedynym jego pragnieniem było, aby mógł na zawsze pozostać w takim zjednoczeniu z Bogiem; czuł się wówczas tak, jakby znalazł się już w raju. Do swojego kierownika duchowego pisał: Moje serce czuje się tak, jakby było przyciągane wyższą siłą, zanim zjednoczy się z Nim rano w Najświętszym Sakramencie. Mam taki głód i pragnienie, zanim Go przyjmę, że mało brakuje, abym nie umarł z niepokoju. [...] Co więcej, ten głód i pragnienie, zamiast zostać zaspokojone po otrzymaniu Najświętszego Sakramentu, ciągle coraz bardziej wzrasta. Kiedy już mam to Najwyższe Dobro, wtedy obfitość słodyczy jest doprawdy tak wielka, że mało brakuje, bym nie mówił Panu Jezusowi: "Wystarczy, ponieważ już prawie więcej nie mogę". Zapominam prawie, że jestem na świecie; dusza i serce nie pragną niczego więcej...
Wydawało mu się, że każdy w ten sam sposób przeżywa spotkanie z Jezusem Eucharystycznym i bardzo cierpiał z tego powodu, kiedy uświadamiał sobie, że jednak tak nie jest, że wielu nie czuje tego żaru w duszy, sprawując mszę św. lub uczestnicząc w niej.
Ojciec Pio powtarzał, że na świecie mogłoby nie świecić słońce, nigdy jednak nie może zabraknąć Eucharystii. W swoich listach do kierowników duchownych lub duchowych synów i córek wiele razy pisze o bogactwie, jakim jest msza św., często odsłaniając na piśmie osobiste przeżycia. W jednym z listów do Józefiny Morgera, swej duchowej córki, pisał : Pan Jezus w całym swoim śmiertelnym życiu dawał nam ciągłe dowody miłości, ale wśród nich najbardziej wyróżniającymi się jest złożenie ofiary na Kalwarii i ustanowienie Eucharystii. [...] Boski Nauczyciel zechciał jeszcze przed daniem największego dowodu miłości, dokonanym na szczycie Kalwarii, dać nam dzięki swej nieskończonej dobroci i mądrości nieporównywalny przejaw swej czułości, która byłaby równocześnie wieczną pamiątką i kontynuacją Jego dzieła Odkupienia. Rzeczywiście bowiem Pan Jezus w tę samą, godną pamięci noc, podczas której ludzie przygotowywali się do zdradzenia Go i doprowadzenia do śmierci, pomyślał o zostawieniu im Siebie samego. Pragnął, aby zrozumieli, że Jego miłość była tak wielka, iż zamiast ostudzić się z powodu tak wielu grzechów, stała się jeszcze gorętszą. Przenieśmy się myślą do Wieczernika; wpatrujmy się w Pana Jezusa, siedzącego z Apostołami przy stole; ma oczy promieniujące nadzwyczaj miłym światłem; Jego Boskie oblicze jest bardziej niż kiedykolwiek rozpalone: jest właściwie w ekstazie miłości! Zwróciwszy się do Apostołów, głosem wzruszonym i czułym mówi im: "Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim odejdę..." Przed ustanowieniem Eucharystii zapewnia Uczniów: "Niech się nie trwoży serce wasze i nie lęka, ponieważ nie zostawię was sierotami, ale będę z wami aż do końca wieków". [...] Jego słowa: "Czyńcie to na moją pamiątkę" zabezpieczały powszechność daru na wszystkich miejscach i we wszystkich czasach. Zaspokoił pełne miłości pragnienie swego najświętszego Serca. Powiedział również, że Jego rozkoszą jest przebywanie z synami ludzkimi. Swój zachwyt nad ogromną miłością Jezusa, jaką objawił człowiekowi, dając mu po wieczne czasy skarb Eucharystii, wyraża za św. Janem Chryzostomem: O, człowieku, rozważ uważnie Miłość, którą otrzymujesz, stół, przy którym zasiadasz. Przyjmujemy jako pokarm Tego, na widok którego drżą aniołowie i nie odważają się patrzeć na Niego ze względu na blask, którym promieniuje; stajemy się z Jezusem jednym ciałem i jednym organizmem cielesnym. Kto będzie w stanie opowiedzieć Cuda Pana? Kto sprawi, by zabrzmiały pieśni pochwalne na Jego cześć? Niektóre matki powierzają swoje dzieci karmicielkom, ale tak nie robi Jezus! On sam daje nam do picia swą własną krew i we wszelki sposób jednoczy się z nami...
Ojciec Pio kończy swój list do córki duchowej: Najświętsza Eucharystia jest największym z cudów; jest ostatecznym i największym dowodem miłości Jezusa do nas. On dokonał tego wszystkiego, aby dać nam pełne, bogate i doskonałe życie. "Przyszedłem, mówi, aby ludzie mieli życie - a daje nam je rzeczywiście za pośrednictwem swego Wcielenia - i mieli je w obfitości". To właśnie daje nam każdego dnia jeszcze bardziej w najświętszej Komunii.
Mimo takich doświadczeń, również o. Pio przeżywa pokusy, aby opuszczać codzienną Komunię świętą. Pisze do swego kierownika duchowego: To są momenty bardzo wielkiej walki - och, jakiej siły muszę użyć, by nie pozbawiać się tak wielkiej pomocy. [...] Jeżeli chodzi o przeszłość, to zawsze odnosiłem zwycięstwo. [...] Jak mógłbym żyć, mój Ojcze, nawet gdybym tylko w jeden dzień nie przyjął Pana Jezusa? W innym miejscu pisał: Jakim radosnym czyni mnie Jezus! Jakiż słodki jest Jego duch! Lecz jestem zażenowany i nie mogę zrobić nic innego jak tylko płakać i powtarzać: Jezu, Pokarmie Mój!... [...] Och, gdybym w tym momencie, kiedy jeszcze czuję, mógł na zawsze zachować w moim sercu te pocieszenia, to na pewno byłbym w niebie! Kiedy indziej, po całonocnych zmaganiach z przeciwnikiem, odpieraniu pokus i zasadzek złego, pozbawiony sił udaje się jednak do kościoła, by sprawować Najświętszą Ofiarę. Pan Jezus przychodzi do niego z wielką łaską pocieszenia i umocnienia: Po odprawieniu mszy św. zatrzymałem się z Panem Jezusem na dziękczynieniu. Och, jak słodka była rozmowa z niebem tego ranka! Było tak, że chociaż chcę ci opowiedzieć o tym wszystkim, to nie mogę tego zrobić. Były to rzeczywistości, które nie mogą być przełożone na język ludzki bez zagubienia ich głębokiego sensu, niebiańskiego znaczenia. Serce Jezusa i moje własne - pozwól mi użyć tego wyrażenia - stopiły się. Nie było już więcej dwóch serc, które biły, ale tylko jedno. Moje własne serce zniknęło, jak kropla wody ginie w morzu. Pan Jezus był Rajem, Królem. Moja radość była tak intensywna i tak głęboka, że nie mogłem się opanować; łzy szczęścia zalewały mi twarz! Mając świadomość, że każdego ranka serce człowieka, to udręczone, wygnane, słabe i śmiertelne serce, przyjmuje do swego wnętrza samego Boga, niejednokrotnie nie potrafił powstrzymać się od łez radości. Dlatego zawsze przed i po sprawowaniu Eucharystii trwał na modlitwie dziękczynienia.
Równie mocno przeżywał też o. Pio świadomość, że jest tak wielu zaślepionych biedaków, którzy bardziej niż od ognia uciekają od tego najsłodszego zaproszenia Boskiego Mistrza: "Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie - niech przyjdzie do Mnie i pije!" (J 7, 37). Jestem bardzo nieszczęśliwy, kiedy rozważam o tych wszystkich rzeczywiście niewidomych, ludziach, którzy nie mają litości dla siebie, ponieważ namiętności zaślepiły ich rozsądek do takiego stopnia, że ani nawet nie marzą o przyjściu, by napić się tej prawdziwej wody raju. [...] Jezus zaprasza ich, aby przyszli i ugasili swoje pragnienie tą wiecznie żywą wodą [...], trzyma tę wodę w pogotowiu dla tych, którzy rzeczywiście pragną, aby nie zginęli w płomieniach, które ich pożerają. [...] Lecz, mój Boże, jaką odpowiedź otrzymujesz od tych nieszczęśliwych? Dają do zrozumienia, że Cię nie rozumieją, uciekają od Ciebie i, co gorsze, te nieszczęsne istoty są przyzwyczajone od tak dawna do życia w ogniu ziemskich przyjemności, że zestarzeli się wśród tych płomieni, nie słyszą już więcej Twoich pełnych miłości zaproszeń i nawet nie zdają sobie sprawy z wielkiego, strasznego niebezpieczeństwa, w którym pozostają. Ojciec Pio wielokrotnie składał Panu Jezusowi siebie na ofiarę za grzeszników, aby wybłagać im łaskę nawrócenia.
O. Pio miał też doświadczenie poznania dusz wybranych, które ranią Serce Boga swoją niewdzięcznością i oziębłością wobec Jezusa Eucharystycznego. W liście do kierownika duchownego zapisał słowa skargi usłyszane z ust samego Jezusa: Zostawiają mnie w kościołach samego w nocy, samego w dzień. Nie troszczą się więcej o Najświętszy Sakrament Ołtarza. Nie mówi się o tym Sakramencie Miłości, a nawet ci, którzy mówią o nim, niestety robią to z obojętnością i oziębłością. Moje serce jest zapomniane. Nikt już więcej nie troszczy się o moją miłość. Jestem ciągle zasmucany. Dla wielu ludzi mój dom stał się teatrem rozrywek. Nawet moi słudzy, na których zawsze patrzyłem ze szczególną miłością, których ukochałem jak źrenicę własnego oka, którzy powinni pocieszać moje serce przepełnione goryczą, oni powinni pomagać mi w zbawieniu dusz. Kto uwierzyłby w to? - że od nich muszę doznawać niewdzięczności i lekceważenia. Ojciec Pio opisuje obraz Jezusa płaczącego i żalącego mu się : Mój synu, nie sądź, że moja agonia trwała trzy godziny, o nie, z powodu dusz, które otrzymały najwięcej darów ode mnie, będę w agonii aż do końca świata. W czasie mojej agonii, mój synu, nie trzeba spać. Moja dusza szuka jakiejś kropli ludzkiego współczucia, lecz niestety pozostawiają mnie samego pod ciężarem obojętności. Niewdzięczność i ospałość moich sług sprawia, że moja agonia jest bardziej przykra. [...] A co dręczy mnie najbardziej to, to że do obojętności dołączają pogardę, brak wiary. Czy te słowa nie mogą być i dzisiaj wyrzutem Jezusa skierowanym często do nas samych?
Ojciec Pio doświadczył tego, że w sakramencie Eucharystii zawarta jest tajemnica naszego odkupienia. Pan Bóg udzielił mu łaski przeżywania tego samego, czego doświadczał Jezus w ostatnich godzinach Swojego ziemskiego życia - od Wieczernika do Kalwarii. Uczestnicy mszy świętej, sprawowanej przez cierpiącego na duszy i ciele zakonnika, byli poruszeni do głębi. Często to wydarzenie przemieniało całe ich życie. Papież Paweł VI stwierdził, że jedna msza Ojca Pio nawraca więcej ludzi niż cała misja. Spodobało się Bogu, aby przez posługę Ojca Pio jeszcze raz przypomnieć światu o Chrystusie i Jego Ofierze, dokonanej na Golgocie, uobecnianej każdego dnia na ołtarzach całego świata. Aby ludzie czerpali z tego skarbca dla zbawienia własnego i innych. W ten sposób spełniło się pragnienie o. Pio: Gdybym mógł fruwać, chciałbym bardzo głośno wołać, chciałbym krzyczeć na całe gardło do wszystkich: kochajcie Pana Jezusa, który jest godny miłości!
Niech uczestnictwo w Eucharystii nieustannie pobudza każdego z nas do zgłębiania tajemnicy naszego Odkupienia, do wiernego trwania przy ołtarzu i dziękczynienia Bogu za Ofiarę Jezusa. Pisma o. Pio niech będą nam wskazówką na tej drodze.
(Oprac. na podst.: Listy Ojca Pio. Korespondencja z kierownikami duchowymi, oprac. M. Da Pobladura i A. Da Ripabottoni; Ojciec Pio, Mistrz sumień. Wybór niepublikowanych listów zawierających porady duchowe; Czesław Ryszka, Winnica Padre Pio.)
źródło:
Posłanie nr 9 (31)
Czerwiec 2006
http://www.poslanie.torun.pl/pismo/inde ... =31/spis31
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N mar 18, 2007 7:22 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Daniel Ange
Modlitwa, w której płonie miłosierdzie
Wszystko to pięknie. Ale w jaki sposób dotrzeć do tego źródła? Jak wejść do naszego domu? Jak w nim wspólnie żyć z Trzema Osobami, które już tam mieszkają?
Niektóre książki o modlitwie są zachwycające, ale bardziej zniechęcają niż zachęcają. Mówią nam wspaniale o tym, czym powinna być idealna modlitwa: bez rozproszeń, bez wewnętrznych obrazów, w czystej nocy wiary, w wewnętrznej pustce, całkowitym milczeniu, bierności zmysłów... Krótko mówiąc, modlitwa „duchowo czysta”. Z całą pewnością musiała działać w tych autorach łaska, bo nie mogli mówić o czymś, czego sami nie doświadczyli. I bardzo mnie to cieszy. Ale co z nami: biednymi motylami, które nie szybują jak orły, czy owieczkami, które nie skaczą tak zuchwale jak łanie na dwóch tysiącach metrów?
Niewątpliwie należy dążyć do tego przedstawionego ideału, ale on jest darem, darem serdecznym (od słowa: serce), darmo udzielonym przez Pana. Mogę go pragnąć, ale nie mogę go wywołać. Mogę mieć na ten dar nadzieję, ale nie mogę go stworzyć. Nie mogę go zdobyć siłą moich pięści.
Doświadczenie mojej nędzy
Tymczasem modlitwa staje się dla mnie codziennym doświadczaniem mojego ubóstwa. Doświadczam w niej (co za doświadczenie), że rzeczywiście sam z siebie nie jestem zdolny modlić się modlitwą naprawdę czystą, wewnętrzną, kontemplacyjną. To całkowicie przekracza moje możliwości, zdolności i wysiłki.
Podpisuję się pod słowami św. Pawła: „Nie umiemy się modlić!”. Mogę więc tylko wołać: Jezu, przyjdź, by modlić się we mnie! Duchu, daj mi modlitwę Jezusa! Ojcze, ulituj się nad moją nędzą! Albo jak Piotr w łodzi w czasie burzy: „Każ mi przyjść do Ciebie”. Wystarczy jedno Twoje słowo. Inaczej nie ma mowy, żebym zaryzykował chodzenie po wodzie!
I mam tylko to wołanie, ale to już... jest modlitwa! I to modlitwa bardzo czysta, bo bardzo prawdziwa. Sytuacja więc zmienia się od jednego słowa lub od jednego mrugnięcia okiem: ponieważ czuję całą swoją niemoc, wołam do Boga. I prosząc, modlę się! Bo modlić się to najpierw wołać. A nie woła się, jeśli się nie jest w potrzebie, w cierpieniu, w rozpaczy.
Jeśli doświadczam tu własnej nędzy, bardziej niż gdziekolwiek indziej, to dlatego, że Bóg chce mnie doświadczyć swoim miłosierdziem, miłosierdziem Jego Serca otwierającego się na moją nędzę.
Abyś mógł okazywać miłosierdzie swoim braciom, czyż nie powinieneś najpierw doświadczyć, właśnie na modlitwie, miłosierdzia Boga okazanego tobie samemu? Pozwól Bożemu Sercu otworzyć się na twoją nędzę, którą odczuwasz jak nigdy dotąd.
Jednak ta moja wewnętrzna pustka przyciąga tchnienie Ducha. Modlitwa czyni mnie całkowicie zależnym od Ojca ubogich. Wzywam Go pokornie i żarliwie, na początku każdej modlitwy: epiklezą!
I oto nędzna modlitwa staje się piękną modlitwą ubogiego! Oto moja nędza zanurzona w oceanie miłosierdzia.
Kiedy Mojżesz dociera na szczyt Synaju, to co słyszy? Głos Boga ogłaszającego swoje własne imię! Jakie ono jest? „Bóg litościwy” i ”Bóg miłosierny!” (Wj 34).
Ty próżnujesz — a On się raduje
Nie wstydź się przyznać, że przez tę godzinę, którą poświęcasz na modlitwę czy adorację, nudzisz się. To oczywiście upokarzające. „Wciąż jestem na tym samym miejscu! I to nawet po tylu latach życia z Panem! Kiedy więc zbliżę się do prawdziwej modlitwy — pełnej wewnętrznego milczenia, płonącej miłością? Nigdy mi się to nie uda! To dla mnie nieosiągalne!”.
Pozostajesz całkowicie rozczarowany, może nawet i rozgoryczony. Znowu godzina słuchania swojego wewnętrznego DVD! Godzina zmarnowana, stracona!
Ależ nie, nie! Kiedy zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, by go nie wprawiać w ruch, by nie zbaczać z tematu, by wracać do Jego Oblicza, gdy użyłeś różnych drobnych sposobów, jakie miałeś do dyspozycji: wszystko w porządku. Jeśli nie przyszedł, by wziąć cię w ramiona, jeśli nie przyszedł zanurzyć cię w wewnętrznym jeziorze wielkiej ciszy, kiedy ty tak niecierpliwie oczekiwałeś Jego przyjścia i pragnąłeś tej chwili, tej łaski, to On tak chciał. W ten sposób ukazał Ci swoją miłość.
W tych okresach ogołocenia, oschłości, nawet znudzenia — wyjaw Mu to, po prostu. On tu jest. Ty się nudzisz, ale On nie. Ty ziewasz, a On patrzy na ciebie, słucha cię, przyjmuje cię z niewiarygodną uwagą. Ty masz tego dość, ale On jest szczęśliwy, bo ma cię przy sobie! Zna twoją słabość, rozumie cię, współczuje ci.
Ogromna różnica między tobą a Nim, korzystna jednak dla ciebie, polega na tym, że jesteś pogrążony w ciemnościach wiary: nic nie widzisz, nic nie słyszysz, nic nie czujesz. On tymczasem widzi cię, słyszy, czuje — bezpośrednio, zmysłami swojego chwalebnego Ciała, jeśli wolno mi tak powiedzieć! Jest to sytuacja tak zupełnie inna, że On pierwszy zrozumie, że łatwo ci się znudzić. To trochę jak mama, która rozumie, że jej syn, który powrócił po trzech miesiącach pobytu w internacie, woli rozegrać mecz z kolegami niż zjeść z nią kolację; ale ona, przeciwnie, jest szczęśliwa, bo ma go przy sobie. Rozumie jednak, że jej syn ma tylko czternaście lat!
źródło:
Daniel Ange
Modlitwa oddech życia
http://www.katolik.pl/index1.php?st=ksiazki&id=1198
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt mar 20, 2007 10:40 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Jerzy Wolak
Żołnierze Chrystusa
Każdy chrześcijanin powołany jest do wojaczki! Nie dla niego ciepłe łoże, bezludna wyspa i dolce vita, lecz wieczna gotowość, sen krótki, czujny i nieustanna świadomość, że każdy dzień może być ostatni. Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? (Hi 7, 1) – pyta retorycznie Hiob, a Pan Jezus, jakby w odpowiedzi, przypomina: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz (Mt 10, 34). Kropkę nad “i” stawia zaś w tym względzie św. Paweł słowami: Bierz udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa (2 Tm 2, 3).
Życie chrześcijanina to nieustanna walka – na wielu frontach i przy użyciu najrozmaitszego oręża. Niekiedy pozycyjna, niekiedy błyskawiczna. Czasem w przedniej straży, czasem zamykając odwrót. Bywa, że na czele w szarży zwycięskiej. Bywa, że na szańcach oblężonej twierdzy.
Cel owej wojny postawiono przed chrześcijaninem jasno: zdobyć królestwo niebieskie (Mt 11, 12). Jezus nie cofa się tu nawet przed radą, by gwałtem się tam wdzierać (Łk 16, 16). Nieprzyjaciel również został wyraźnie zdefiniowany: jest nim Smok i jego aniołowie (...) wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię (Ap 12, 7-9). Wróg to liczny – wszak imię jego: Legion (Łk 8, 30) – i niezwykle niebezpieczny: Jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć (1 P 5, 8]. Żaden z prostych żołnierzy Chrystusowych nie rzuci wyzwania piekielnym legionistom. Do walki z nimi służą wszak specjalne, elitarne oddziały: Michał i jego aniołowie (Ap 12, 7). Ale Szatan ma siedmiu sojuszników: Pychę, Chciwość, Nieczystość, Zazdrość, Łakomstwo, Gniew i Lenistwo. To nasi bezpośredni przeciwnicy. Przeciwko nim skutecznie stanąć może każda kompania szarej Chrystusowej piechoty. Zawsze zresztą może ona wezwać wsparcia niebieskich komandosów: Święty Michale Archaniele, książę i wodzu zastępów anielskich, przybywaj na pomoc ludziom zagrożonym przez moce ciemności...
Nieprzyjaciel jest przebiegły. Chce odnieść łatwe zwycięstwo, siejąc zamęt w szeregach strony przeciwnej. Ale żołnierz Chrystusa wie, że w wojnie, do której został powołany, drugi człowiek nie jest jego wrogiem, a co najwyżej ślepym narzędziem Nieprzyjaciela. Dlatego nie będziesz czyhał na życie bliźniego (...) nie będziesz żywił w sercu nienawiści do brata (...) nie będziesz szukał pomsty (...) ale będziesz miłował bliźniego jak siebie samego (Kpł 19, 16-18] – mówi Pan.
Polem walki jest przede wszystkim nasza dusza, na której krańcach niejako zatknięto dwa sztandary: jeden należy do Chrystusa, najwyższego naszego Wodza i Pana, drugi do Lucyfera, śmiertelnego wroga naszej ludzkiej natury. (...) Tutaj trzeba widzieć wielkie pole całej okolicy Jerozolimy, na którym najwyższym Wodzem dobrych jest Chrystus, nasz Pan oraz inne pole, w okolicach Babilonu, gdzie hersztem nieprzyjaciół jest Lucyfer (św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 136-138].
W Chrystusowym wojsku nic nie jest tajne. Wręcz przeciwnie: co usłyszane na ucho, rozgłasza się na dachach (Mt 10, 27). Dlatego każdy szeregowiec ma znać zarówno strategię: Zło dobrem zwyciężaj (Rz 12, 21), jak i taktykę: Bądźcie roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie (Mt 10,16).
Wojsko Chrystusowe wyrusza w pole zbrojne w oręż potężny, niezawodny, dla Nieprzyjaciela morderczy: post, modlitwę, jałmużnę. Do pasa przypina miecz-różaniec, na piersi zawiesza ryngraf Niebieskiej Hetmanki, która zmiażdży głowę Węża.
Zły to wódz, który nie troszczy się o aprowizację dla swej armii. Najwyższy nasz Wódz własnym Ciałem karmi swych żołnierzy, bo wysyła ich na bój ciężki i bezpardonowy. W tej walce nie bierze się jeńców. Syn Boży objawił się po to, aby zniszczyć dzieła diabła (1 J 3, 8]. Lucyfer wraz ze swymi siedmioma sojusznikami zostanie unicestwiony w otchłani jeziora ognia i siarki (...) na wieki wieków (Ap 20, 10). Ta wojna już została wygrana, ale biada temu, kto zdezerteruje. Zatem: żołnierze Chrystusa – do boju!
Jerzy Wolak – niezależny dziennikarz, publicysta i tłumacz
źródło:
Posłaniec, 1/2007
http://prasa.wiara.pl/?grupa=6&art=1167 ... 1882&katg=
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Cz mar 22, 2007 8:11 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Ks. Z. Czerwiński
TAJEMNICA KRZYŻA CHWALEBNEGO
Tajemnica objawiona prostaczkom
W Ewangelii św. Mateusza możemy znaleźć dość dziwną modlitwę Jezusa. Mówi on bowiem: Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom (Mt 11,25). Natychmiast powstaje w nas pytanie: co to za rzeczy? co Jezus ma na myśli?
Jedną z takich tajemnic jest sekret krzyża to znaczy tajemnica Chrystusa ukrzyżowanego i ściśle z tym związana tajemnica naszego osobistego krzyża. Wielu ludzi nie zna jednak tych tajemnic i nie może ich zrozumieć. Dzisiaj, tak samo jak za czasów świętego Pawła, dla wielu ludzi krzyż może być zgorszeniem albo głupstwem, a dla powołanych do bycia chrześcijanami ‑ mocą Bożą i mądrością Bożą (por. 1Kor 1,22nn). Takim powinien być krzyż i dla nas, którzy od dzieciństwa czujemy się chrześcijanami.
Teoretycznie to uznajemy, jednak w codziennej praktyce życiowej bywa z tym różnie. Być może mamy duże trudności z pojmowaniem tajemnicy krzyża. Niniejsze rozważanie ma być pomocą w jej odkryciu i zrozumieniu, w doświadczeniu, że krzyż naprawdę jest mądrością i mocą Bożą. Żeby tak się stało, trzeba uczynić kilka kroków.
Krok pierwszy: wywyższyć krzyż Chrystusa
Jezus powiedział: Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego (J 3,14). Mówiąc to Jezus miał na myśli swoje wywyższenie na drzewie krzyża, a więc wywyższenie tego, czego On na tym krzyżu i przez ten krzyż dokonał, wywyższenie Jego ofiary. Na czym ono polega? Co trzeba zrobić, aby w naszym życiu dokonało się takie wywyższenie? Jest to dla nas bardzo ważne pytanie.
Według słów Jezusa wywyższenie krzyża ma być podobne do tego, co uczynił Mojżesz, który na pustyni wywyższył miedzianego węża. Pamiętamy jak wędrujący przez pustynię Izraelici zaczęli twierdzić, że Bóg prowadzi ich złą drogą i zaczęli szemrać z powodu chwilowego braku chleba i wody (Lb 21,4nn). Zupełnie stracili zaufanie do Boga i do Jego sługi ‑ Mojżesza. Bóg, widząc zatwardziałość ich serc, był niejako zmuszony dopuścić, aby kąsały ich węże. Stało się to dla ich nawrócenia, aby mogli się opamiętać. Na trujący jad tych węży było tylko jedno lekarstwo, po ludzku nie mające sensu: Mojżesz sporządził węża z miedzi i umieścił go na wysokim palu. Każdy ukąszony, jeżeli uwierzył Bogu i spojrzał na wywyższonego miedzianego węża, był uratowany od śmierci.
W pewnym sensie jesteśmy podobni do Izraelitów pokąsanych przez jadowite węże. Także w naszych sercach brakuje często zaufania do Boga i wiary w Jego miłość do nas. Dlatego szemrzemy, uważamy, że Bóg niewłaściwie kieruje naszym życiem, nie chcemy iść do nieba, czyli do naszej Ziemi Obiecanej, ale próbujemy szukać swego szczęścia w grzechu. Grzech zaś jest w rzeczywistości jak śmiertelna trucizna, która niszczy nasze życie i prowadzi do wiecznej śmierci, do piekła, czyli wiecznego i trwałego oddalenia od Boga. Najistotniejsze jest jednak to, że na śmiertelny jad grzechu nie mamy sami z siebie żadnego skutecznego lekarstwa. Jedynym lekarstwem jest Chrystus wywyższony na krzyżu, Jego krzyżowa ofiara.
Kto z nas liczy, że od śmiercionośnego jadu, który niesie ze sobą grzech, może nas uratować jakieś lekarstwo inne niż krzyżowa ofiara Chrystusa, nie osiągnie zbawienia, które Bóg dla nas przewidział. Mówię o tym tak mocno dlatego, że zdarzają się wśród nas ludzie, którzy przeceniają to, co sami mogą zrobić dla swojego zbawienia a nie doceniają tego, co uczynił Chrystus, umierając za nas na krzyżu. Wydaje się im, że na swoje zbawienie muszą zasłużyć spełniając najrozmaitsze dobre uczynki. Bóg oczywiście chce, żebyśmy pełnili dobre uczynki. Od świętego Pawła dowiadujemy się nawet, że istnieje cała lista dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili (Ef 2,10; por. Ga 5,22). Te dobre uczynki wynikają jednak stąd, że człowiek wcześniej dostąpił zbawienia, które Chrystus zdobył dla nas umierając na krzyżu. Trochę wcześniej w tym samym liście Paweł mówi: Łaską jesteście zbawieni przez wiarę. I dodaje, że nie pochodzi to od nas, lecz jest darem Boga, a to dlatego, aby się nikt nie chlubił (Ef 2,8-9).
Tak więc nasze zbawienie jest darem Boga, na który nie możemy w żaden sposób zasłużyć. Otrzymujemy ten dar z łaski, za darmo. Bóg nie może nam dać zbawienia w zamian za coś, co uczynimy naszymi ludzkimi wysiłkami; nie może nam go jakby „sprzedać” za jakąś duchową „zapłatę”. Zbawienie jest bezcenne. Żadna rzecz, żaden ludzki czyn nie może się z nim równać. Wszystko, co człowiek mógłby sam z siebie uczynić ‑ w porównaniu z tą ceną ‑ byłoby warte mniej, niż trochę brudu za paznokciem! Za nasze zbawienie bowiem Chrystus zapłacił swoją Krwią, przelaną na krzyżu, zapłacił swoim życiem, które poświęcił, abyśmy mogli być wybawieni od śmiertelnego ukąszenia przez grzech. Takiej ceny nie może zrównoważyć żaden nasz, nawet najlepszy i najświętszy czyn. Trzeba nam zatem zostawić na boku wszystkie ludzkie sposoby zbawiania się, a z wiarą spojrzeć na krzyż Chrystusa i otworzyć swoje serce na przyjęcie zbawienia, które On dla nas przez ten krzyż zdobył. Inaczej mówiąc, trzeba świadomie uznać Jezusa za swojego osobistego Zbawiciela i Pana, i poddać Mu swoje życie.
Krok drugi: pojąć nasz krzyż i jego sens
Teraz chcemy spojrzeć na tajemnicę naszego osobistego krzyża. Jezus powiedział: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Łk 9,23). Powiedział też, że jeśli ktoś tego nie czyni, nie może być Jego uczniem (Łk 14,26). Mam nadzieję, że wszyscy chcemy być uczniami Jezusa. Dlatego zapraszam, byśmy teraz zastanowili się, co znaczy brać swój krzyż na każdy dzień.
Trzeba najpierw uświadomić sobie, co jest tym krzyżem. Nasze osobiste, życiowe krzyże mogą być bardzo różne. Dla kogoś krzyżem są na przykład pewne braki: brak zdrowia, urody, dobrego mieszkania, zbyt mała pensja, samotność, starość, śmierć kogoś bliskiego, odejście współmałżonka z inną kobietą; niespełnione oczekiwania w stosunku do dzieci i wiele innych. Krzyżem może być też kalectwo: to, że ktoś jest niewidomy albo głuchoniemy, że w wypadku stracił nogę i temu podobne. Bywa, że krzyżem jest dla kogoś konkretna osoba. Często mąż jest krzyżem dla żony a żona dla męża; synowa może być krzyżem dla teściowej albo teściowa dla synowej; niedobry szef w zakładzie pracy dla jego pracowników; może to być dokuczliwy sąsiad i wiele innych osób. Dla niektórych krzyżem bywa też jakaś duchowa słabość: może to być skłonność do szybkiego denerwowania się, albo skłonność do picia alkoholu, skłonność do grzechów seksualnych i temu podobne. Przykłady naszych codziennych krzyży można by wyliczać bardzo długo. Każdy z nas nie będzie miał chyba większych trudności z odpowiedzią na pytanie: jaki jest twój codzienny krzyż?
Wszyscy mamy skłonność myśleć, że istnienie krzyża oznacza, że z jakiegoś powodu nie podobamy się Bogu, że On nas karze za jakieś grzechy i niekiedy wydaje się nam, że ta kara jest zbyt wielka; albo też myślimy, że Bóg nie umie się odwdzięczyć za nasze poświęcenie dla Niego. Musimy jednak wiedzieć, że te myśli podsuwa nam nasz prawdziwy wróg – szatan. W ten sposób usiłuje on wyrwać z naszych serc wiarę w miłość Boga do nas i uczynić nasze życie nieszczęśliwym.
Kto jednak poznał sekret krzyża, zaczyna rozumieć, że te szatańskie sugestie nie są prawdą. W rzeczywistości bowiem Bóg pozwala na krzyż, gdyż chce, aby dzięki temu pojawiło się w naszym życiu jakieś ważne dobro i abyśmy dzięki krzyżowi jeszcze bardziej doświadczyli tego, że On nas kocha. Z woli Bożej każdy nasz osobisty krzyż ma wielki sens. Przez krzyż bowiem Bóg wzywa nas do nawrócenia, leczy nas z pychy, pozwala zrozumieć, że musimy trzymać się Go z całej siły, aby nasze życie szło we właściwym kierunku. Bóg zaprasza nas dzisiaj, abyśmy spróbowali w to uwierzyć nawet wtedy, gdy sens krzyża nie jest jeszcze dla nas jasny. Przyjdzie bowiem moment, w którym Bóg nam ten sens objawi i zobaczymy dobro, którego przez krzyż chce On nam udzielić, tak jak udzielił go wielu ludziom przed nami.
Patrząc na życie wielu ludzi możemy powiedzieć, że wszystkie nawrócenia, jakie miały miejsce w całej historii zbawienia dokonały się dzięki jakiemuś krzyżowi. Bardzo wielu ludzi właśnie przez krzyż mogło odkryć swoje życiowe powołanie i w konsekwencji wkroczyć na drogę świętości. Stało się tak na przykład w życiu św. Franciszka z Asyżu czy w życiu św. Ignacego Loyoli. Krzyż choroby doprowadził ich do Chrystusa i do całkowitej zmiany życia.
Spotkałem kiedyś człowieka, którego krzyżem było to, że urodził się niewidomy. Gdy podczas szczerej rozmowy zapytałem go o sens tego krzyża, odpowiedział mi: „Myślę, że Bóg dopuścił ten krzyż po to, abym mógł być człowiekiem wierzącym. Moi rodzice byli ateistami. Gdybym urodził się zdrowy wychowaliby mnie na ateistę. Skoro jednak byłem niewidomy od urodzenia, oddali mnie do zakładu u sióstr zakonnych w Laskach. Tam nie tylko nauczyłem się czytać i pisać oraz zdobyłem zawód, ale także usłyszałem o Jezusie Chrystusie i stałem się człowiekiem wierzącym. Wbrew temu, co myślą niektórzy, Bóg dając mi ten krzyż wyświadczył mi wielkie dobro, okazał mi swoją miłość i za to Mu dzisiaj dziękuję”.
Zaczynamy teraz lepiej rozumieć dlaczego Chrystus chce, aby każdy z nas, jeśli chce być Jego uczniem, brał swój krzyż na każdy dzień i szedł Jego śladami. Spróbujmy poszukać odpowiedzi na pytanie: jak konkretnie ma to wyglądać w naszym życiu?
Najpierw chodzi o to, aby nie uciekać od krzyża. Wszyscy mamy taką skłonność i często tak czynimy zapominając, że jest to znak Bożej miłości i że jest on nam dany dla naszego dobra. Czasem do takiej ucieczki skłania nas myśl, że Bóg dał nam krzyż zbyt ciężki. Dlatego chcemy, aby nasz krzyż był inny, mniej uciążliwy, łatwiejszy do dźwigania. Bóg jednak, który zna nas lepiej niż my sami siebie znamy, i który nas kocha więcej niż my sami siebie, daje nam krzyż najbardziej odpowiedni, najbardziej nam potrzebny, niosący dla nas najwięcej dobra. Krzyż jest zawsze obecny w naszym życiu i donikąd się od niego nie ucieknie. Dlatego o wiele mądrzej i rozsądniej jest brać go na każdy dzień i dźwigać wstępując w ślady Chrystusa.
Nie należy jednak robić tego w sposób cierpiętniczy. Może kiedyś słyszeliśmy dziadowską śpiewkę: „Cierp duszo moja, a będziesz zbawiona, a jak nie wycierpisz, będziesz potępiona”. Jeszcze inni dodają pobożnie: „Pan Jezus cierpiał na krzyżu. Mnie, jako chrześcijaninowi, Bóg także posyła krzyże i chce, żebym ja też cierpiał”. Jeszcze inni ze stoicką rezygnacją myślą sobie: „Bóg jest potężny. On dał mi krzyż i nic na to nie mogę poradzić. Muszę więc każdego dnia brać go na swoje ramiona i dźwigać. Taki już jest los chrześcijanina”. Trzeba tu jasno i wyraźnie powiedzieć, że wszystkie te sposoby dźwigania codziennego krzyża nie są chrześcijańskie. Z naszej wiary powinna wypływać zupełnie inna postawa wobec krzyża, zupełnie inny sposób jego dźwigania.
Chcąc się tego nauczyć musimy najpierw zrozumieć, że opierając się o nasze czysto ludzkie siły i możliwości nie jesteśmy zdolni przyjmować swego krzyża na każdy dzień. Ta zdolność wypływa bowiem z wiary w Bożą miłość do nas. Musimy więc robić wszystko, aby ta wiara w nas rozwijała się i wzrastała. Wiara rozwija się w nas, gdy mamy częsty kontakt ze słowem Bożym. Trzeba także o nią się modlić. Mając zaś wiarę możemy stać się podobni do Abrahama, który otrzymał od Boga wielki krzyż. Bóg kazał mu złożyć w ofierze całopalnej ukochanego syna, Izaaka. Wbrew wszelkiej nadziei uwierzył on, że Bóg nadal go kocha. Dlatego ‑ gdy idący na miejsce ofiary Izaak zapytał: a gdzie jest jagnię na całopalenie? ‑ Abraham odpowiedział, że Bóg przewidzi (por. Rdz 22,8]. Historia ta poucza, że Bóg nie chce nas zniszczyć, ani nie chce, byśmy cierpieli dla samego cierpienia: On przewidział dobro, jakie przyjdzie na nas z krzyża.
Trzeba następnie zrozumieć, że jedynym człowiekiem, który nie uciekł od swego krzyża, jest Jezus Chrystus. On szedł na śmierć krzyżową wierząc, że znajdzie tam kochające ramiona swego Ojca z nieba. Jezus ukrzyżowany jest odpowiedzią Boga na nasz krzyż, jest tym prawdziwym Barankiem, którego Bóg dla nas przewidział. Dzięki Niemu krzyż nie ma już władzy nad nami, już nas nie niszczy. Bóg bowiem przewidział wyjście. Chrystus zwyciężył śmierć, On wywyższył krzyż i uczynił go chwalebnym. Dzięki Niemu nasze krzyże tracą swoją srogość. Chrystus zabrał bowiem to, co jest w nich najcięższe: ich oścień, czyli poczucie, że cierpienie zawarte w krzyżu nie ma żadnego sensu. Tylko Jezus może uzdolnić nas do dźwigania naszego krzyża na każdy dzień. Trzeba nam zatem spoglądać na krzyż Chrystusa i prosić: „Panie, Ty jeden nie uciekałeś od swego krzyża, Ty jeden wierzyłeś, że tam czeka na Ciebie kochający Ojciec. Dlatego proszę Cię, daj mi wiarę, że i w moim osobistym krzyżu jest ukryta miłość Boga. Daj mi też siłę, abym każdego dnia był zdolny dźwigać swój krzyż i daj mi łaskę zrozumienia jego sensu dla mojego życia”. Krzyż wtedy stanie się dla nas naprawdę krzyżem chwalebnym, to znaczy nie będziemy od niego uciekać, ale będziemy chwalić Boga za jego obecność w naszym życiu.
Owoce krzyża
Zastanówmy się teraz jak żyje człowiek, któremu została objawiona tajemnica krzyża. Ktoś, kto zna sekret krzyża nie daje się już więcej oszukiwać szatanowi. Kiedy w życiu kogoś takiego pojawia się cierpienie, kiedy krzyż daje o sobie znać, to wtedy szatan podsuwa myśl: „Zobacz, to jest dowód, że Bóg cię nie kocha. Zbuntuj się, żądaj aby On zabrał ten krzyż od ciebie, a najlepiej przestań w Niego wierzyć, weź swoje życie we własne ręce i sam zdobywaj dla siebie szczęście”. Chrześcijanin mówi wtedy: „Idź precz, szatanie! Nie masz już nade mną żadnej władzy, już mnie więcej nie oszukasz. Bóg w swoim Kościele objawił mi tajemnicę krzyża. Ja już wiem, że właśnie tam ‑ w krzyżu ‑ mogę doświadczyć Jego miłości. Ja już wiem, że Bóg daje krzyż dla mojego prawdziwego dobra, że ten krzyż ma głęboki sens”. Wówczas szatan musi podkulić ogon i odejść.
Znajomość tajemnicy krzyża przynosi też głęboki pokój w sercu. Za tym pokojem wszyscy tęsknimy. Tego prawdziwego, Bożego pokoju nigdzie na świecie nie można znaleźć. Nie mogą go dać posiadane bogactwa, zdrowie ani przyjemności, ani uznanie ludzi, ani jakakolwiek inna rzecz. Może go udzielić tylko Chrystus, gdy pozwala nam odkryć sekret krzyża i udziela siły, aby ten krzyż brać na siebie każdego dnia. Człowiek bowiem, który zna ów sekret, ma wzbudzoną przez Ducha Świętego wiarę, że Bóg go kocha i że nic naprawdę złego nie może mu się stać. Dlatego nawet w trudnych momentach, gdy szczególnie mocno odczuwa ciężar krzyża, ma światło na swoje zycie, widzi sens krzyża, widzi dobro, jakiego Bóg chce mu przez niego udzielić. Słyszy też w swoim sercu świadectwo Ducha Świętego, które pozwala mu naprawdę ufać Bogu i mówić do Niego: Abba, to znaczy: Ojcze, Tatusiu (por. Rz 8,15).
Odkrycie tajemnicy krzyża pozwala nam też zrozumieć, że dla Chrystusa krzyż był bolesny i ciężki. On jednak cierpiał, abyśmy my nie musieli cierpieć. Wiedząc to, zupełnie inaczej odczuwamy nasz osobisty krzyż. Obecność Chrystusa pozwala nam zupełnie inaczej podchodzić do krzyża. Znamy wtedy sekret krzyża i rozumiemy, że nie jest on jakąś karą Bożą, ale wprost przeciwnie: jest znakiem, którym Bóg naznacza swoje owce, znakiem, że należymy do Jego trzody, że jesteśmy Jego własnością, że On nas wybrał. Krzyż więc ukazuje Jego miłość; jest narzędziem, przez które chce On dać nam pewne dobra i mieć nas blisko siebie. Bóg wie, że jesteśmy słabi i że bez Niego zmarnowalibyśmy swoje życie. Krzyż jest więc narzędziem, dzięki któremu możemy zobaczyć jaśniejące miłością oblicze naszego niebieskiego Ojca. Jest narzędziem naszego nawrócenia. Oścień krzyża już nas nie rani: Chrystus go usunął.
Rozumieli to dobrze szczególnie pierwsi chrześcijanie. Miałem kiedyś okazję usłyszeć hymn o krzyżu pochodzący z III wieku. Chrześcijanie, którzy ten hymn ułożyli mówią tam, że dla nich krzyż jest jak drabina Jakuba, która łączy niebo z ziemią. Mówią też, że krzyż jest dla nich pokarmem w głodzie i źródłem wody w pragnieniu, jest okryciem w nagości, a nawet rozkoszą. Rosa krzyża ich ożywia a jego powiew użyźnia. Krzyż jest dla nich obroną w trwodze i podporą w potknięciu. Chcą wzrastać w jego korzeniach i odpoczywać w jego gałęziach, a w jego cieniu postawić swój namiot. Bardzo poruszyło mnie zdanie mówiące, że w otwartych ramionach krzyża jaśnieje dla nas miłość Boga. Najbardziej jednak byłem zdumiony czytając, że pierwsi chrześcijanie nazwali krzyż łożem miłości, na którym nas poślubił Pan. Wchodzenie w krzyż było więc dla nich doświadczaniem miłości Boga w najwyższym stopniu, podobnie jak mąż i żona najpełniej przeżywają swoją wzajemną miłość w małżeńskim łożu. Często też w tym hymnie powtarzają się słowa nazywające krzyż chwalebnym. Kto bowiem odkrył tajemnicę krzyża, ten dźwigając swój krzyż idzie za Chrystusem i chwali Boga, bo dzięki krzyżowi doświadcza Jego miłości.
Dlatego Ewangelia zawiera słowa Chrystusa, skierowane do wszystkich, których dręczy i przygniata ciężar ich osobistego krzyża. Jezus woła: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię (Mt 11,28nn). Pokrzepienie to polega na tym, że dzięki Chrystusowi nasz osobisty krzyż traci swoją bolesność, jego ciężar staje się słodki, jego brzemię ‑ lekkie. To nasze przychodzenie do Chrystusa dokonuje się szczególnie w czasie Eucharystii. Uczestniczymy wtedy w Jego krzyżu, który się dla nas uobecnia i którego moc pozwala nam akceptować nasz osobisty krzyż. Otrzymujemy też Ciało Chrystusa, dzięki któremu jesteśmy zdolni doświadczać słodyczy krzyża i każdego dnia brać go na swoje ramiona chwaląc Boga za Jego miłość.
Życzę wam i modlę się o to, abyście zawsze stawali przed Bogiem pokorni, maluczcy, jak prostaczki, i abyście naprawdę odgadli krzyż. Chrystus wtedy będzie mógł dziękować swemu Ojcu, że tajemnica krzyża została objawiona także i wam.
źródło;
http://www.sfd.kuria.lublin.pl/index.ph ... &Itemid=70
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
N mar 25, 2007 7:36 |
|
 |
Moria
Dołączył(a): N kwi 10, 2005 8:12 Posty: 2721
|
Św. Teresa z Avila (Teresa de Cepeda y Ahumada)
DO KRZYŻA
Krzyżu, ty jesteś oparciem żywota,
Ty mi otwierasz szczęścia jasne wrota.
Sztandarze święty, pod twym zbawczym cieniem
Rodzi się życia nieśmiertelna siła;
Co było słabe, owiane zwątpieniem
Z śmierci do życia twa moc je wskrzesiła;
Tyś lwa srogiego wściekłości poskromił.
Przez cię on stracił prawo do żywota,
Ty mi otwierasz szczęścia jasne wrota.
Kto cię ukocha, pod twym cieniem stanie,
Tego niewoli nie skrępują pęta;
Ty jesteś siłą, ty jesteś zbawieniem,
Twa moc jest wieczna, zwycięska i święta.
Ten się nie zlęknie cierpienia i bólu,
Kto w tobie znalazł oparcie żywota,
Ty mu otworzysz szczęścia jasne wrota.
Z ciebie powiało nam wolności tchnienie,
Tyś kres położył hańbiącej niewoli;
Chrystus przez ciebie przyniósł nam zbawienie,
Kiedy na tobie umarł z Bożej woli.
Dziś zdroje łaski przez ciebie spływają,
Tyś jest oparciem ziemskiego żywota,
Ty nam otwierasz szczęścia jasne wrota.
Bł. Elżbieta od Trójcy Przenajświętszej
MOJA MIŁOŚCI UKRZYŻOWANA
Amor meus crucifixus
Pewna święta pisała o swym Mistrzu, Panu:
„Przemieszkiwał On zawsze w cierpieniu i w bólu”,
Tam ja również żyć pragnę, Matko, mój kapłanie,
Aby krzyż mego Zbawcy wznieść wysoko w górę.
Lecz potrzeba mi ciebie. W cieniu twoich skrzydeł
Będę mogła wejść, wstąpić do Boskiego zamku,
Do cytadeli, twierdzy, gdzie, jak dobrze widzę,
Spoczynkiem jest dla duszy pokój nietykalny.
Dawid mówił: „Chrystus ponosił ból niezmierny”.
W Jego niezmierzoności zamieszkam na stałe,
Aby On mnie przekształcił w swej miłości żertwę,
Chcę składać się w ofierze w milczeniu sakralnym.
napisany ok. 14 września 1906 dla m. Germany od Jezusa. Słowa: „Przemieszkiwał On zawsze...” pochodzą od bł. Anieli z Foligno.
źródło:
www.karmel.pl
_________________ Codziennie jeden cytat z nauczania ojców Kościoła – blog: http://ojcowiewiary.blogspot.com/
|
Wt mar 27, 2007 22:40 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|