Pogubiłam się; bardziej już chyba nie można.......
Autor |
Wiadomość |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
 Pogubiłam się; bardziej już chyba nie można.......
Witam.
Niedawno znalazłam to forum, i postanowiłam, pod wpływem różnych wydarzeń w życiu, napisać tutaj, wyrzucić z siebie, co mnie męczy... Liczę, że nikt mnie nie przeklnie, potrzebuję jakiegoś słowa wsparcia, bo naprawdę już nie wiem, dokąd idę...
Ostatnio namieszałam trochę w swoim życiu... Moja historia jest długa, nielogiczna, zagmatwana, i niewesoła. Postaram się opisać możliwie jak najbardziej jasno.
W wielkim skrócie: mam 21 lat; jeszcze parę lat temu byłam dosyć religijną, chyba zwyczajną dziewczyną. Może nie wychowałam się w super szczęśliwej, wzorowej i kochającej rodzinie, mój ojciec pił i pije nadal (od paru tygodni mieszkam „na swoim”), za to mama przekazała mi swoim życiem i postępowaniem jak najlepsze wzorce postępowania, wpoiła zasady wiary katolickiej, zanim zmarła dwa lata temu na raka...
Kryzys religijności nie przyszedł po jej śmierci, przeciwnie; wierzyłam nadal, praktykowałam, nie osłabiło to w żaden sposób mojej wiary. Zawaliło się wszystko parę miesięcy temu, jakoś w lutym-marcu. Na pierwszym roku studiów poznałam chłopaka... Kiedyś zagorzałego ateistę, teraz raczej agnostyka. Zaczęliśmy się czasem spotykać z założenia na takim koleżeńskim gruncie, ale jasne było, że coś nas do siebie po prostu „ciągnie”. Kiedy wszystko zaczęło zmierzać w oczywistym kierunku, M. Postawił sprawę jasno: nie chce się wiązać, nie widzi szans, abyśmy mogli stworzyć „normalną” parę; jednak zaproponował związek bez zobowiązań. Spotkania od czasu do czasu, żadnego głębszego uczucia, zaangażowania, miłości, tylko... Wiecie, o co chodzi, nie muszę pisać.
Faktem jest, że przystałam na taki „układ”...
Powoli i całkowicie odeszłam od Boga, od Kościoła. Początkowo czułam się, jakbym zachłysnęła się świeżym powietrzem, jakbym wyszła na wolność, wydawało mi się, że jestem taka szczęśliwa, taka nowoczesna, taka dzisiejsza, wyzwolona... Teraz widzę, że to było złudzenie.
Po dwóch, może trzech miesiącach, wszystko przestało być takie fajne, dobre, kolorowe i miłe, jak na początku, bo... ja po prostu poczułam coś głębszego, przestałam traktować to jako dobrą zabawę... Zatęskniłam za czymś więcej, zaczęłam czuć ból, patrząc na M., zaczęłam się męczyć w tym „układzie”... Tylko że nie potrafiłam już z tego zrezygnować i z tym skończyć...
I tak się w tym wszystkim nurzałam jeszcze kilka miesięcy; zarazem chciałam i nie chciałam to zakończyć... Szukałam spokoju w czytaniu książek buddyjskich i poznawaniu systemów wartości Wschodu... Ale było coraz gorzej, coraz
(Sytuacji nie poprawia wcale fakt, że M. jest na coś chory; napisałam „na coś”, bo lekarzom trudno ustalić, co to jest... Faktem jest, że ma czasami swoje „dziwne” zachowania, depresje, humory, jest bardzo nerwowy... W zasadzie jest odludkiem, tylko ze mną rozmawia na uczelni, nie ma życia towarzyskiego. Ja odkąd go poznałam bliżej, też w zasadzie takowego życia nie mam, wciąż był i jest nadal tylko on, on, on... W lipcu leżał przez półtora tygodnia w szpitalu, gdzie zrobiono mu wszelkie badania pod kątem stwardnienia rozsianego. SM nie potwierdzono, ale faktycznie zauważono, że są jakieś uszkodzenia układu nerwowego, psycholog postawiła diagnozę, w której podejrzewała schizofrenię... Od tamtego czasu M. był u niezliczonej rzeszy innych psychologów i psychiatrów, którzy nie widzą u niego schizofrenii, ale ostrą nerwicę i depresję... Problem w tym, że M. nie zażywa przepisywanych leków, bo po każdych się źle czuje... Albo wydaje mu się, że się źle czuje; jest bardzo wrażliwy, jeśli nie przewrażliwiony, już sama nie wiem...
Ale nie chcę odbiegać od głównego wątku.
Zaczęło dziać się coraz gorzej, wpadałam w histerie, miałam wahania nastroju, w jednej chwili euforia, wszystko super, wspaniale w łóżku, w drugim momencie czułam się jak jakaś szmata, wpadałam w przygnębienie i zalewałam się łzami...
Z nastaniem października jakoś tak zaczęłam czuć nieśmiałą potrzebę odwiedzania czasem kościoła. Trafiłam tam na świetnego księdza, którego bardzo lubię słuchać. Tylko że byłam i jestem bardzo niestabilna; czasem mam wielką chęć iść do kościoła nawet w zwykły dzień powszedni wcześnie rano, a czasem mnie coś od niego odpycha po prostu... Czasem chciałabym iść do spowiedzi, powiedzieć, co mnie trapi, boli, męczy... A czasem wydaje mi się, że zrobiłam takie, za przeproszeniem, świństwa przez tych kilka miesięcy, że w ogóle nie wypada mi wchodzić do tego miejsca...
Przez cały październik żyłam na takiej wielkiej huśtawce: jednego dnia wstępowałam do kościoła, słuchałam księdza, modliłam się, zaczynałam tęsknić za takim życiem, jakie prowadziłam kiedyś, za praktyką, spowiedzią, Eucharystią... Nazajutrz znowu wszystko działało mi na nerwy, łącznie z M., a jednak brnęłam dalej w ten nasz „układ bez zobowiązań”... Obydwoje wciąż byliśmy przygnębieni, nerwowi, coraz więcej było między nami niedomówień, pretensji, żali.
W końcu coś we mnie pękło, pamiętam, że całą noc wyłam głośno na jego ramieniu i zalewałam się łzami, bo nie mogłam już dłużej dać sobie rady z samą sobą, z nim, z tą całą sytuacją. Powiedziałam, że nie chcę i nie mogę już tego robić. On też płakał.
Po tym wszystkim nasze kontakty się – paradoksalnie – bardzo pogłębiły, zaczęliśmy wychodzić gdzieś razem, do teatru, opery, cieszyć się ze wspólnego słuchania muzyki, ROZMAWIAĆ na różne, ważne tematy... Przestało być ważne tylko i wyłącznie łóżko, ten aspekt w ogóle zniknął, zaczęła się piękna przyjaźń, po raz pierwszy od dawna byłam spokojna, szczęśliwa (tak naprawdę szczęśliwa)...
Tydzień temu znowu się złamałam... Ja zaaranżowałam kolejne pójście do łóżka, po którym nazajutrz czułam się tak bardzo, bardzo źle, no po prostu czułam się jak ścierka, było mi tak ciężko, że skończyło się tłuczeniem talerzy i moimi próbami pocięcia się...
Zaczęłam przyjmować do wiadomości, że potrzebuję pomocy kogoś „z zewnątrz” (psychologa? Psychiatry? Księdza?) że sama nie dam rady teraz naprawić swojego świata, posklejać swojej moralności... Przypomina mi się, że M. na samym początku powiedział, że jeśli takie chwile mi nie wystarczą i oczekuję czegoś więcej, to nie możemy tego robić, bo się p o r a n i m y ....
No i najwyraźniej się poraniliśmy, obydwoje...
Jak to teraz uleczyć...? Da się w ogóle...? Próbuję się modlić, czasem wstępuję w tygodniu do kościoła... Są dni, kiedy wydaje mi się, że dam radę, kiedy spotykamy się z M. na przyjacielskim gruncie, rozmawiamy, o wszystkim, jest dobrze i spokojnie. Innym razem nie widzę sensu, odrzucam modlitwę, wątpię, nachodzi pokusa, żeby wrócić do tego „układu”...
Nie mogę sama ze sobą sobie dać rady, nie umiem znaleźć czegoś, co mi na dłuższą metę da spokój, jestem niestabilna, chwiejna, boję się kolejnego ataku histerii i myśli samobójczych, jak tydzień temu... Jak napisałam, modlitwa i kościół czasem pomaga, czasem wydaje się, że już wszystko będzie dobrze, a na drugi dzień nerwy mam w strzępach...
Wiem, że spowiedź by na pewno pomogła... Ale ja się boję, wstydzę, i nawet nie śmiem pomyśleć o tym, że mogłabym w cztery oczy z kimś o tym wszystkim porozmawiać...
Czasem już wydaje mi się, że całkowicie straciłam rozum, czuję, jakbym wariowała...
Gdybym wiedziała, że ta początkowo "niewinna" zabawa tak się skończy... A często mi się wtedy, na początku, mama śniła. Nie wiem, czy warto wierzyć w takie rzeczy, ale słyszałam, że śniący się zmarły rodzic ostrzega nas przed czymś...
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze samogwałt; przez tych kilka miesięcy "związku" z M. bardzo rozbudziłam swój temperament, i teraz niestety nie umiem zapanować nad własnym ciałem... To straszna huśtawka; modlę się, wstępuję do kościoła, a wieczorem znowu...
Strasznie to długie, przepraszam, że aż tak długie, ale nie dało się opisać krócej, by nie oddać całego sensu (bezsensu) tego wszystkiego. Proszę, nie potępiajcie mnie. Ja sama nie mogę już na siebie patrzeć w lustrze, straciłam zainteresowanie studiami, najchętniej bym została na zawsze w domu, nie chcę wychodzić do ludzi, spotykać się z nikim... Czuję, że moje stosunki z koleżankami na studiach się rozluźniły, że odgrodziłam się od nich przez tych kilka miesięcy, że jakby nie uczestniczę w tym akademickim życiu, rozmowach...
Proszę, pomóżcie, jak mam teraz posklejać swoje życie, jak odnaleźć zagubione wartości, jak nie czuć się tak podle...?
Dziękuję.
|
N lis 23, 2008 9:49 |
|
|
|
 |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
Za wszelkie wiadomości na priv będę też bardzo wdzięczna...
|
N lis 23, 2008 10:18 |
|
 |
Zencognito
Dołączył(a): Śr maja 09, 2007 7:24 Posty: 4028
|
Właśnie szykuję odpowiedź dla Ciebie. Mam nie pisać tutaj, tylko na priv?
|
N lis 23, 2008 10:24 |
|
|
|
 |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
W zasadzie - jak lepiej...
Niech będzie tutaj; może ktoś kiedyś będzie stał przed podobną pokusą, przeczyta to, i zastanowi się, zanim wdepnie w coś takiego....
Dziękuję i czekam.
|
N lis 23, 2008 10:41 |
|
 |
Zencognito
Dołączył(a): Śr maja 09, 2007 7:24 Posty: 4028
|
Nie wiem czy Twój problem da się rozwiązać radami przez internet, ale dobrze, że napisałaś.
Myślę, że powinnaś zakończyć znajomość z M., bo ona trzyma was obojga w złej sytuacji. Związki, z w których jedna osoba jest silna i wewnętrznie zdrowa, a druga ma problemy mają jeszcze szanse bo jedna osoba może naprawić drugą. W waszej sytuacji jednak oboje potrzebujecie lekarstwa, potrzebujesz wewnętrznej przemiany i uporządkowania, którego nie dokonasz uwikłana w relacje, zwłaszcza relacje tego typu jaką masz z M. Trudno będzie się rozstać, ale trzeba to zrobić, podobnie jak gdy niesiesz jakąś bardzo ciężką reklamówkę i jej rączki wrzynają Ci się w palce, musisz odłożyć reklamówkę aby opatrzyć dłoń. Nie możesz jednocześnie nieść ciężaru i się wyleczyć.
Gdy już będziesz wolna od tej relacji, będziesz miała czas dla siebie, powinnaś zająć się dwoma sprawami: budowaniem wewnętrznego spokoju oraz skruchą.
Ponieważ napisałaś, że zamykasz się w domu, dobrym sposobem na budowanie spokoju będą spacery. Jeśli tylko możesz, postaraj się godzinę dziennie spacerować - w parku, w lesie, na łące. Nie po mieśćie, wśród bloków. Nadchodzi zima, ludzie zamykają się w domach, więc rzadko będziesz się na nich natykać podczas spacerów i będziesz mogła skupić się na sobie, na świecie, doświadczyć otaczającej przestrzeni. Spaceruj spokojnie i uważnie. Na początku utrzymuj samą świadomość oddechu. Robiąc wdech myśl "robię wdech, wiem że robię wdech", robiąc wydech "robię wydech, wiem że robię wydech". Dzięki utrzymywaniu świadomości oddechu i spokojnym spacerze w otoczeniu przyrody bardzo szybko osiągniesz spokój. Nie skupiaj się na żadnych myślach które będą nadchodziły (a na pewno będą), stara się utrzymywać uważność względem własnego oddechu. Takie ćwiczenie to trochę jak prasowanie ubrania - wygładzasz wszystkie fałdy myśli, pozostaje jedynie oddech i spokój. Gdy już trochę popróbujesz takiej uważności oddechu, będziesz mogła zacząć wykonywać następne ćwiczenie. Spacerując i oddychając mów do siebie "Robię wdech i uspokajam ciało. Robię wydech z uśmiechem. Przebywam w chwili obecnej. Wiem, że to cudowna chwila". W ten sposób otrzymaną w poprzednim ćwiczeniu "czystą kartę" umysłu zamalowujesz uśmiechem i radością. Trzecim ćwiczeniem spokoju jest połączenie powyższych z uważnością chodzenia. Miej świadomość stawianych kroków, stąpaj spokojnie i lekko. Niech Twoje kroki będą jak dotyk skierowany ku ziemi, w którym przekazujesz jej swoją spokój i radość. Dzięki takim spacerom wypracujesz swój własny spokój i to na tyle, by móc go uzewnętrzniać, by stał się silny i stały.
W domu zaś możesz praktykować skruchę. Skrucha działa oczyszczająco, zmienia stosunek człowieka do własnych błędów, pozwala się z nimi uporać i wzbudzić pozytywną postawę. Piszesz, że trudno Ci pójść do spowiedzi, więc możesz zająć się praktyką skruchy w samotności. Pomyśl o wszystkim złym co zrobiłaś, o czynach i myślach, którymi skrzywdziłaś siebie oraz innych. Usiądź gdzieś spokojnie i mając w umyśle obraz swoich negatywnych uczynków oraz pragnienie poprawy powtarzaj:
Wszystkie złe czyny popełnione przeze mnie w przeszłości,
wszystkie mające przyczynę w nie mającej początku
chciwości, gniewie i głupocie,
narodzone z ciała, mowy i umysłu,
wszystkie teraz całkowicie wyznaję ze skruchą.
To jest formuła buddyjskiej modlitwy skruchy, którą sam praktykuję. Jeśli ona Ci nie odpowiada możesz opracować swoją własną formułę, w podobnej atmosferze. Utrzymując myśli o swoich złych czynach oraz pragnienie poprawy powtarzaj swoją formułę 10, 50 albo i 100 razy - tyle ile będzie trzeba abyś osiągnęła poczucie uwalniania się od swoich złych czynów, poczucie komfortu, spokoju i ulgi.
Jeśli będziesz chciała iść do spowiedzi, to na pewno po osobistej praktyce skruchy o wiele łatwiej przyjdzie Ci zebranie się w sobie i pójście do konfesjonału, nie będziesz się tak bać, nie będziesz się czuć niegodna.
Polecam Ci zakup książki "Nauki o miłości" której autorem jest Thich Nhat Hanh. Zawiera ona mnóstwo drogocennych porad jak odnaleźć i utrzymać spokój oraz szczęście w życiu. Można ją kupić bez problemu przez internet, a dla Ciebie na pewno będzie ona nieocenionym skarbem.
Do moderatorów: jeśli będziecie chcieli wyciąć coś z mojego posta, proszę abyście wcześniej wysłali mi prywatną wiadomością jego pełną, niepociętą wersję. Poświęciłem dużo czasu aby go napisać i nie chciałbym aby cokolwiek z niego zostało utracone.
|
N lis 23, 2008 11:14 |
|
|
|
 |
Anonim (konto usunięte)
|
mysza.21 napisał(a): W zasadzie - jak lepiej...
Niech będzie tutaj; może ktoś kiedyś będzie stał przed podobną pokusą, przeczyta to, i zastanowi się, zanim wdepnie w coś takiego....
Dziękuję i czekam.
Może porozmawiasz z kompetentnymi ludźmi zajmujacymi sie podobnymi problemami
http://www.lichen.pl/index.php?t=page&dzial=4&sekcja=95
|
N lis 23, 2008 11:16 |
|
 |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
Hmm... Wielkie dzięki za odpowiedź.
To jest właśnie tak, że ja zdaję sobie sprawę, że powinniśmy przestać się spotykać... Tak podpowiada rozum. Z drugiej strony jest to mi bliski człowiek i nie chcę się pozbywać tej znajomości... Taki mój pęd do autodestrukcji chyba...?
Czasami było już bardzo nerwowo; spotykaliśmy się, on miał zły nastrój, ja nie wiedząc, jak do niego dotrzeć, siedziałam tylko i nie potrafiłam nic zrobić, powiedzieć, wchodziłam z płaczem, potem wymienialiśmy gorzkie smsy, w których nierzadko obrażaliśmy siebie nawzajem...
Teraz czytam to, co tu piszę, i widzę, jakie chore jest to wszystko.
Hmm... Wychodzę czasem z domu i wręcz boli mnie to, że jest mi tak bardzo, bardzo ciężko na duszy, a wokół widzę ludzi, którzy się cieszą, idą z kimś za rękę, śmieją się, widać, że są zadowoleni... A ja, jeśli mam chwilowe przebłyski nadziei i zadowolenia, to za moment je tracę i znowu nie widzę sensu w życiu...
No i właśnie ostatnio tak krążę pomiędzy buddyzmem a wiarą katolicką, nie wiem, czego mam się ostatecznie trzymać; to są jednak zupełnie dwa różne światopoglądy... A ja chciałabym znaleźć w końcu coś "dla siebie", "swojego", co by na tyle do mnie dotarło, abym się tego mocno trzymała... Taka huśtawka, jaką mam teraz, jest nie do wytrzymania.
|
N lis 23, 2008 11:27 |
|
 |
Anonim (konto usunięte)
|
Przede wszystkim Myszo skończ z rozczulaniem się i wylewaniem na zewnątrz. Nabałaganiłaś sobie w życiu porządnie i jeśli myślisz, że inni to za Ciebie posprzątają, to się grubo mylisz. Życie w tym przypadku jest okrutne, sama musisz wziąść sprawy w swoje ręce. Dobrze Ci inni radzili - zerwij kontakty z M. i udaj się po poradę do psychologa - na pewno pomoże Ci się poskładać. Niestety mimo iż jest dla Ciebie bliska osobą najwidoczniej wszystkie twoje problemy zaczęły się od niego, więc skończ z tym póki nie jest za późno.
|
N lis 23, 2008 12:01 |
|
 |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
Dziękuję za wszelkie sugestie i wszelkie rady, także te ostrzejsze w formie. Wiem, że muszę się wziąć w garść, zerwać to, co mi szkodzi, ale to trudne...
Trzymajcie za mnie kciuki.
|
N lis 23, 2008 12:20 |
|
 |
Rojza Genendel
Dołączył(a): Cz lip 26, 2007 17:46 Posty: 2030
|
Pierwszą rzeczą którą moim zdaniem powinnaś zrobić jest wizyta u psychiatry. On zdecyduje o skierowaniu do psychologa, ewentualnej terapii czy innych metodach leczenia.
_________________ Jestem panteistką. "Nasze ciała są zbudowane z pyłu pochodzącego z gwiazd (...) Jesteśmy dziećmi gwiazd, a gwiazdy są naszym domem. Może właśnie dlatego zachwycamy się gwiazdami i Drogą Mleczną." (Carl Sagan)
|
N lis 23, 2008 13:02 |
|
 |
jumik
Dołączył(a): Cz maja 03, 2007 9:16 Posty: 3755
|
mysza.21 napisał(a): No i właśnie ostatnio tak krążę pomiędzy buddyzmem a wiarą katolicką, nie wiem, czego mam się ostatecznie trzymać; to są jednak zupełnie dwa różne światopoglądy... A ja chciałabym znaleźć w końcu coś "dla siebie", "swojego", co by na tyle do mnie dotarło, abym się tego mocno trzymała... Taka huśtawka, jaką mam teraz, jest nie do wytrzymania. mysza.21 napisał(a): ... akże te ostrzejsze w formie. Wiem, że muszę się wziąć w garść, zerwać to, co mi szkodzi, ale to trudne...
Skoro chciałaś w ostrzejszej formie to ja skomentuję to co napisałaś (a to co wyboldowałem, pogrubiłem).
Wiara to nie jest światopogląd!! To relacja z rzeczywistym Bogiem. Buddyzm to światopogląd na rzeczywistość. I albo wybierzesz wiarę w Boga który jest (:!:) albo odrzucisz Boga który jest. Nie ma innej opcji. Żaden światopogląd nie sprawi, że Bóg przestanie być, że przestanie być niebo, piekło. I albo dotrzesz do rzeczywistego Boga albo nie. To Ty wybierasz!
Ja od światopoglądu wolę relację z rzeczywistym Bogiem, Bogiem miłości.
_________________ Piotr Milewski
|
N lis 23, 2008 13:54 |
|
 |
mysza.21
Dołączył(a): N lis 23, 2008 8:22 Posty: 6
|
Tylko że...
Ja straciłam wiarę, taką, jaką miałam kiedyś. Zdarza mi się słuchać księdza w kościele czy podejmować jakieś próby modlitwy, a za dzień-dwa zaczynam myśleć, że to bez sensu, że żadnego Boga nie ma...
|
N lis 23, 2008 14:04 |
|
 |
hornblenda
Dołączył(a): N lis 16, 2008 9:43 Posty: 20
|
piszesz, ze bardziej sie nie da pogubic....co za głupoty, oczywiscie ze sie da!
tak to jest,ze kazdemu czlowiekowi jego problem wydaje sie najwiekszy, najwazniejszy, a jego grzechy wydaja sie najbardziej obrzydliwe...chociaz niekoniecznie takie sa....
to ze czujesz sie jak szmata, to dobrze, bo widac, ze masz sumienie...
jezeli chcesz z tym skonczyc, to mozesz...masz w koncu wolna wole
czar rozpoczac prace nad soba, powiem ci, ze latwe to na pewno nie bedzie ale da sie z tego wyjsc....
jako pierwszy krok radzilabym uwierzyc w Boze Milosierdzie...
pozdr
radziłbym większe wyczucie w doborze słów... rozumiem istotę wypowiedzi, ale można ją wyrazić w sposób, który nie rani ani nie upokarza... - saxon
|
N lis 23, 2008 15:25 |
|
 |
Zencognito
Dołączył(a): Śr maja 09, 2007 7:24 Posty: 4028
|
hornblenda napisał(a): to ze czujesz sie jak szmata, to dobrze
Koleżko, za takie złote myśli to sam nie wiem czy powinieneś dostać kopaq w dupę czy w głowę.
|
N lis 23, 2008 21:43 |
|
 |
saxon
Dołączył(a): Pn cze 01, 2009 10:00 Posty: 5103
|
W związku ze zlekceważeniem przez niektórych charakteru działu "Żyć wiarą" nakładam na nich tygodniowego bana - więcej w dziale Moderacja - Banici
|
N lis 23, 2008 22:45 |
|
|
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników
|
|