Quantcast
Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest Pn sie 18, 2025 23:42



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 45 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3
 Prawo do rodziny 
Autor Wiadomość
Post 
SweetChild napisał(a):
Ja to widzę tak, że długofalowym i strategicznym celem jest zbudowanie udanego i stabilnego związku. Aby ten cel osiągnąć, należy wyznać prawdę na jakimś etapie znajomości. Na jakim etapie, pozostaje kwestią dyskusyjną, ale chyba nie podlega dyskusji cel strategiczny?

Chodziło mi o to, czy w obliczu trudności (wyznanie prawdy) w realizacji celu strategicznego (związku) należy w ogóle brać się za realizację tego celu.

SweetChild napisał(a):
Ja akurat miałbym spory problem, aby na pierwszej randce zawierzyć osobiste sprawy osobie, którą słabo znam.

Gdybym ja nie miała tego problemu, ten temat prawdopodobnie w ogóle by nie powstał ;-) Jest we mnie konflikt: z jednej strony zdaję sobie sprawę, że gra w otwarte karty byłaby najlepsza dla potencjalnego partnera, z drugiej strony – myślę też o sobie i siłą rzeczy uruchamiam mechanizmy samoobrony (nie mam jakiejś wielkiej chęci mówienia – i to prosto w oczy! – o swojej przypadłości „pierwszej lepszej” napotkanej osobie). I, szczerze powiedziawszy, nie bardzo widzę możliwość znalezienia kompromisu między tymi dwiema postawami.

SweetChild napisał(a):
Z kolei inwektywy i oskarżenia, które uważam za bezzasadne, aż tak mnie nie ruszają, nawet na etapie bliższej znajomości. "Aż tak", bo to oczywiście boli, tym bardziej, im bardziej bliski jest związek.

Mnie, niestety, ruszają… Moje poczucie własnej wartości było skutecznie podłamywane, czego wynikiem w dorosłym życiu jest fakt, że nie potrafię oddzielić prawdy od kłamstwa, szczerości od ironii, jeżeli chodzi o to, jak oceniają mnie ludzie. Więc – dla uniknięcia rozczarowania przede wszystkim – w gruntu zakładam, że negatywna ocena mnie jest rzeczywista, a pozytywna jest „rzeczywistością odwróconą” i za „prawdę” należy uznać odwrotność takiej oceny. Stąd też wszelkie inwektywy pod moim adresem – wypowiedziane w tej konkretnej sytuacji, którą rozpatrujemy – uznałabym za całkowicie zasadne.

SweetChild napisał(a):
A z tą ofertą i wartością, to jak to liczysz?

Mam dwie drogi:
a) doświadczenie życiowe (ponad dwadzieścia lat na karku i żadnego związku, a nawet jego namiastki) oraz to, jak odbiera mnie otoczenie – i tu znacząca przewaga inwektyw (szczególnie z okresu nastoletniego; „starszych” raczej tego typu zachowania nie bawią), a jeśli już pada jakieś dobre słowo, to najczęściej jest „subtelną formą kpiny” (bo ktoś wierzy, że dam się nabrać i łatwo owinąć wokół palca) albo jest w jakiś sposób wymuszone (vide przykład z moją mamą), albo – i to najbardziej mnie irytuje! – dobre słowo jest po prostu przejawem litości nadawcy (bo wydaje mu się, że ja jestem taka „bidulka” i trzeba mi powiedzieć coś miłego, żebym też „miała coś od życia”);
b) imaginacja – zastanawiam się, czy gdybym była mężczyzną, zwróciłabym uwagę/chciałabym się związać z osobą taką, jak ja. W obliczu wszystkich moich cech widzianych przez pryzmat tej jednej tu dyskutowanej, odpowiedź wydaje mi się niemalże jednoznaczna…

SweetChild napisał(a):
Przecież nie o to chodziło... Zamiast się powtarzać wytłuściłem fragmenty, które może Ci umknęły.

Nie umknęły. Po prostu, w miarę rozwoju dyskusji, poczułam potrzebę wyraźnego samookreślenia się.

SweetChild napisał(a):
Tu Ci pomogę, bo ani się na tym nie znam (nie jestem ani psychoterapeutą ani romantykiem potrafiącym prawić niebanalne komplementy) ani nie czuję problemu (ponadprzeciętna atrakcyjność nie jest moim marzeniem).

Chyba się nie do końca zrozumieliśmy… W moim odczuciu to, co powiedziała moja mama, było gorsze, niż powiedzenie wprost: „nie jesteś atrakcyjna” (bo nie potrafiła mi szczerze powiedzieć tego, co myśli). Inna sprawa, że między matką a córką istnieje specyficzna więź. Więź polegająca niejako na „zakochaniu się” matki w córce. Więź, która powoduje, że dla matki córka zawsze jest tą „piękną i mądrą” i matka potrafi to głośno powiedzieć nie tylko córce, ale też innym ludziom. Oczywiście, tego typu swoista idealizacja córki w oczach matki w nadmiarze może właściwie tylko zaszkodzić, ale zdrowo dawkowana znacząco rzutuje na rozwój młodej dziewczyny.

SweetChild napisał(a):
Ale uważam, że jak najbardziej masz również moralne prawo pierwsza spojrzeć na kogoś łaskawym okiem, niby dlaczego nie?

Bo nie wszystko, co we mnie (fizycznie) istotne jest widoczne gołym okiem?

SweetChild napisał(a):
Realizm jest wskazany, ale nie popadajmy w pesymizm.

Ja się jak najbardziej za realistkę uważam.


Cz mar 26, 2009 23:03

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Chodziło mi o to, czy w obliczu trudności (wyznanie prawdy) w realizacji celu strategicznego (związku) należy w ogóle brać się za realizację tego celu.


Otóż to, mamy więc wspólną definicję problemu :)

Moim zdaniem tak, cel jest warty pokonania trudności. Chyba, że czujesz w sobie inne powołanie...

domi_que napisał(a):
Gdybym ja nie miała tego problemu, ten temat prawdopodobnie w ogóle by nie powstał ;-) Jest we mnie konflikt: z jednej strony zdaję sobie sprawę, że gra w otwarte karty byłaby najlepsza dla potencjalnego partnera, z drugiej strony – myślę też o sobie i siłą rzeczy uruchamiam mechanizmy samoobrony (nie mam jakiejś wielkiej chęci mówienia – i to prosto w oczy! – o swojej przypadłości „pierwszej lepszej” napotkanej osobie). I, szczerze powiedziawszy, nie bardzo widzę możliwość znalezienia kompromisu między tymi dwiema postawami.


Ja bym widział trudny kompromis gdzieś na tym etapie znajomości, gdy już mam pewne zaufanie do drugiej strony. Widziałem, jak zachowuje się w różnych sytuacjach, rozmawialiśmy na różne tematy (w tym bardziej osobiste niż o pogodzie) itd.

domi_que napisał(a):
Mnie, niestety, ruszają… Moje poczucie własnej wartości było skutecznie podłamywane, czego wynikiem w dorosłym życiu jest fakt, że nie potrafię oddzielić prawdy od kłamstwa, szczerości od ironii, jeżeli chodzi o to, jak oceniają mnie ludzie. Więc – dla uniknięcia rozczarowania przede wszystkim – w gruntu zakładam, że negatywna ocena mnie jest rzeczywista, a pozytywna jest „rzeczywistością odwróconą” i za „prawdę” należy uznać odwrotność takiej oceny. Stąd też wszelkie inwektywy pod moim adresem – wypowiedziane w tej konkretnej sytuacji, którą rozpatrujemy – uznałabym za całkowicie zasadne.


Może porozmawiaj z kimś, kto się na tym zna? Psychologiem czy kimś takim... Ja się nie znam, ale wydaje mi się dziwne to co piszesz. Mnie w tej konkretnej sytuacji inwektywy pod Twoim adresem wydają się bezzasadne, ale może się mylę. Nie chciałbym wprowadzać Cię w błąd.

domi_que napisał(a):
Mam dwie drogi:
a) doświadczenie życiowe (ponad dwadzieścia lat na karku i żadnego związku, a nawet jego namiastki) oraz to, jak odbiera mnie otoczenie – i tu znacząca przewaga inwektyw (szczególnie z okresu nastoletniego; „starszych” raczej tego typu zachowania nie bawią), a jeśli już pada jakieś dobre słowo, to najczęściej jest „subtelną formą kpiny” (bo ktoś wierzy, że dam się nabrać i łatwo owinąć wokół palca) albo jest w jakiś sposób wymuszone (vide przykład z moją mamą), albo – i to najbardziej mnie irytuje! – dobre słowo jest po prostu przejawem litości nadawcy (bo wydaje mu się, że ja jestem taka „bidulka” i trzeba mi powiedzieć coś miłego, żebym też „miała coś od życia”);


Byłbym nieszczery, gdybym napisał, że ta argumentacja nie jest przekonująca... Może jednak problem wynika częściowo z Twojej postawy życiowej, którą możesz zmienić? Jeśli nie sama, to zgłosić się do kogoś, kto Ci pomoże? Moim zdaniem ten sam człowiek (fizycznie) jest odbierany istotnie inaczej, jeśli ma więcej pewności siebie. Człowiek mocno pochłonięty swoimi problemami również nie przyciąga innych, którzy może sami chcieliby być zauważeni. Myślę, że mogłabyś spróbować uporać się z problemami z przeszłości.

domi_que napisał(a):
b) imaginacja – zastanawiam się, czy gdybym była mężczyzną, zwróciłabym uwagę/chciałabym się związać z osobą taką, jak ja. W obliczu wszystkich moich cech widzianych przez pryzmat tej jednej tu dyskutowanej, odpowiedź wydaje mi się niemalże jednoznaczna…


Jak wyżej, myślę że nad częścią można popracować i je zmienić, część może wynikać z Twojej błędnej samooceny. Wcześniej pisałaś np., że nie jesteś osobą atrakcyjną intelektualnie, co moim prywatnym zdaniem nie znajduje uzasadnienia w Twoich postach. Miałaś jakieś problemy w szkole czy inne obiektywne przesłanki dla tak krytycznej samooceny?

domi_que napisał(a):
Chyba się nie do końca zrozumieliśmy… W moim odczuciu to, co powiedziała moja mama, było gorsze, niż powiedzenie wprost: „nie jesteś atrakcyjna” (bo nie potrafiła mi szczerze powiedzieć tego, co myśli). Inna sprawa, że między matką a córką istnieje specyficzna więź. Więź polegająca niejako na „zakochaniu się” matki w córce. Więź, która powoduje, że dla matki córka zawsze jest tą „piękną i mądrą” i matka potrafi to głośno powiedzieć nie tylko córce, ale też innym ludziom. Oczywiście, tego typu swoista idealizacja córki w oczach matki w nadmiarze może właściwie tylko zaszkodzić, ale zdrowo dawkowana znacząco rzutuje na rozwój młodej dziewczyny.


Zgoda, to jest bardzo ważne, ale czasu nie cofniesz i przeszłości nie zmienisz. Można (i chyba należy) próbować sobie z nią poradzić.

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Ale uważam, że jak najbardziej masz również moralne prawo pierwsza spojrzeć na kogoś łaskawym okiem, niby dlaczego nie?

Bo nie wszystko, co we mnie (fizycznie) istotne jest widoczne gołym okiem?


Według mnie za mało, aby rezygnować z łaskawego spojrzenia, co starałem się wykazać w poprzednich postach.

domi_que napisał(a):
Ja się jak najbardziej za realistkę uważam.


To tak jak ja, czyli jedno z nas się myli ;) Ale przyznaję się bez bicia, że mam raczej lekkie skłonności w stronę optymizmu niż pesymizmu.


Pt mar 27, 2009 0:14
Zobacz profil
Post 
SweetChild napisał(a):
Moim zdaniem tak, cel jest warty pokonania trudności.

Zgadzam się, że cel sam w sobie jest warty pokonania trudności. Można nawet powiedzieć, że większość ludzi ma ten cel niejako wpisany w swoją naturę. Jednakże środki (w moim przypadku) zmierzające do osiągnięcia tego celu budzą u mnie wątpliwości…

SweetChild napisał(a):
Ja bym widział trudny kompromis gdzieś na tym etapie znajomości, gdy już mam pewne zaufanie do drugiej strony. Widziałem, jak zachowuje się w różnych sytuacjach, rozmawialiśmy na różne tematy (w tym bardziej osobiste niż o pogodzie) itd.

Czy mam przez to rozumieć, że zmieniłeś zdanie i teraz proponujesz szczerą rozmowę na etapie wcześniejszym niż „pierwsze poważne rozmowy”?

SweetChild napisał(a):
Mnie w tej konkretnej sytuacji inwektywy pod Twoim adresem wydają się bezzasadne, ale może się mylę.

Bezzasadny wydaje Ci się zarzut oszustwa (emocjonalnego w dodatku)? W porządku, może „oszustwo” to zbyt mocne słowo, ale „przemilczenie”, „zatajenie”, „bierne kłamstwo” już byłyby na miejscu, wydaje mi się. Być może same w sobie inwektywami nie są, ale niewątpliwie na ich podłożu narastają w partnerze emocje typu żal czy rozczarowanie. To wszystko zebrane razem prowadzi do wyrobienia tego rodzaju osądu, który powoduje zachwianie jednej z podstaw każdego związku – zaufania. Mogę też wcale nie usłyszeć: „Oszukałaś mnie” i „spokojnie” kontynuować znajomość aż do czasu, kiedy padnie zdanie typu: „Znowu coś przede mną ukrywasz?!”… Oczywiście, można powiedzieć, że partner, któremu tak łatwo przychodzi obrażanie bliskiej osoby, tak naprawdę jej nie kocha. Można sobie zracjonalizować sytuację słowami w stylu: „widocznie to nie był ten jedyny/właściwy”, „widocznie nie była to prawdziwa miłość”. Problem polega na tym, że to, co rozum sobie ładnie w kosteczkę poukłada i porozkłada na odpowiednie półeczki, nie tak łatwo przerzucić na sferę uczuć.

SweetChild napisał(a):
Może jednak problem wynika częściowo z Twojej postawy życiowej, którą możesz zmienić? Jeśli nie sama, to zgłosić się do kogoś, kto Ci pomoże?

Hm… Moja postawa życiowa jest dość niejednorodna. Tzn. z jednej strony ponurakiem, mimo wszystko, raczej nie jestem – na co dzień dużo się śmieję i czasami/często (zależy, z kim rozmawiam) jestem niepoprawną gadułą (ale do osób brylujących w towarzystwie nie należę). Z drugiej strony mam swoje zasady, których przestrzegam z żelazną konsekwencją, co nie zawsze podoba się otoczeniu (np. nie wyobrażam sobie „alkoholowego szaleństwa” i upicia się na umór – nigdy się jeszcze nie upiłam i w najbliższej przyszłości nie planuję). Trzecia strona to samoocena – niby się z nią nie obnoszę, ale jeśli np. ktoś „schematycznie” próbuje pochwalić moją nową fryzurę (którą zmieniam raz na ruski rok), a ja wiem, że fryzjer „się nie popisał”, to mówię prosto z mostu coś w stylu: „Daj spokój, przecież wyglądam jak czarownica, którą w drodze na Łysą Górę dopadł jakiś huragan”. Zdaję sobie sprawę, że mimo iż staram się całą sytuację obrócić w żart, taką postawą raczej odstraszam, niż przyciągam. Co do pomocy z zewnątrz, to wydaje mi się, że polega ona przede wszystkim na rozpoznaniu problemu. Rozwiązanie i tak muszę znaleźć sama i, przede wszystkim, umieć je zastosować w praktyce. Czyli raczej nic by mi nie dała pomoc kogoś innego – sama jestem w stanie zrobić sobie quasi-psychoanalizę, ba, potrafię nawet wskazać wydarzenia/osoby „odpowiedzialne” za powstanie pewnych zahamowań. Sęk w tym, że nie potrafię konsekwentnie pozostać przy założonych zmianach. Tj. coś tam zmieniam w mojej postawie „na lepsze”, ale tylko na chwilę, bo zaraz dochodzę do wniosku, że „nie warto” i wracam do punktu wyjścia.

SweetChild napisał(a):
Wcześniej pisałaś np., że nie jesteś osobą atrakcyjną intelektualnie, co moim prywatnym zdaniem nie znajduje uzasadnienia w Twoich postach. Miałaś jakieś problemy w szkole czy inne obiektywne przesłanki dla tak krytycznej samooceny?

Oj, ciekawa jestem, na czym opierasz swoje zdanie ;-) A tak poważnie, to właśnie udowodniłeś mi definicyjną pustotę zastosowanego przeze mnie wyrażenia „atrakcyjność intelektualna”. Przez to określenie rozumiem, tzw. inteligencję ogólną czy też bystrość, ale nie tylko. Mieści się w tym również „poziom ukulturalnienia” mierzony, chociażby, ogólnym oczytaniem. Co do szkoły – nie, w szkole żadnych problemów z nauką (bo inne były, a i owszem) nie miałam. Za to mam je na studiach – zarówno jeżeli chodzi o kiepskie oceny (choć poziom mojego zaangażowania w naukę się nie zmienił; raczej powiedziałabym, że mam „głód wiedzy”), jak i rzucenie człowieka z prowincji w świat wielkiego miasta (bardziej chodzi mi tu o wielkość kulturową, niż przestrzenną). Dodatkowo fakt, że nie wiem wielu rzeczy, które ze względu na wiek i rodzaj studiów (humanistyczne) już dawno wiedzieć powinnam (czyli przeczytać, przesłuchać, obejrzeć), sprawia, że – na tle znajomych ze studiów – lokuję się w strefie małej „atrakcyjności intelektualnej”. Inna sprawa, że „tak krytyczną samoocenę” wyniosłam po części z domu.

SweetChild napisał(a):
Ale przyznaję się bez bicia, że mam raczej lekkie skłonności w stronę optymizmu niż pesymizmu.

W takim razie przyznaję się bez bicia, że zazdroszczę ;-)

/do moderatorów: nieopatrznie wkleiłam jeszcze raz ten sam post – proszę o skasowanie dubletu/


So mar 28, 2009 1:06

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Zgadzam się, że cel sam w sobie jest warty pokonania trudności. Można nawet powiedzieć, że większość ludzi ma ten cel niejako wpisany w swoją naturę. Jednakże środki (w moim przypadku) zmierzające do osiągnięcia tego celu budzą u mnie wątpliwości…


Wątpliwości wątpliwościami, ale spróbować chyba warto. Inaczej istnieje duże ryzyko, że będziesz żałować, iż nawet nie spróbowałaś.

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Ja bym widział trudny kompromis gdzieś na tym etapie znajomości, gdy już mam pewne zaufanie do drugiej strony. Widziałem, jak zachowuje się w różnych sytuacjach, rozmawialiśmy na różne tematy (w tym bardziej osobiste niż o pogodzie) itd.

Czy mam przez to rozumieć, że zmieniłeś zdanie i teraz proponujesz szczerą rozmowę na etapie wcześniejszym niż „pierwsze poważne rozmowy”?


W zasadzie nie mam ściśle sprecyzowanego zdania, traktuję to raczej jako wspólne zastanawianie się :) Twoją argumentację uważam za przekonującą i teraz uważam, że optymalnym momentem jest "tak szybko, jak tylko pozwoli zaufanie do drugiej osoby". Albo inaczej, krótko zanim zaczną się pierwsze poważne rozmowy. Może w ramach tej pierwszej poważnej?

domi_que napisał(a):
Bezzasadny wydaje Ci się zarzut oszustwa (emocjonalnego w dodatku)? W porządku, może „oszustwo” to zbyt mocne słowo, ale „przemilczenie”, „zatajenie”, „bierne kłamstwo” już byłyby na miejscu, wydaje mi się.


Będę się upierał, że jednak nie ;) Po pierwsze postępujesz zgodnie z standardową procedurą budowy związku, po drugie ani Ty ani ja nie czulibyśmy się w takiej sytuacji oszukani. Nie widzę podstaw dla powyższych zarzutów. Każdy, kto wchodzi w jakiś związek musi liczyć się z faktem, że drugą osobę poznaje się stopniowo.

domi_que napisał(a):
Czyli raczej nic by mi nie dała pomoc kogoś innego – sama jestem w stanie zrobić sobie quasi-psychoanalizę, ba, potrafię nawet wskazać wydarzenia/osoby „odpowiedzialne” za powstanie pewnych zahamowań. Sęk w tym, że nie potrafię konsekwentnie pozostać przy założonych zmianach. Tj. coś tam zmieniam w mojej postawie „na lepsze”, ale tylko na chwilę, bo zaraz dochodzę do wniosku, że „nie warto” i wracam do punktu wyjścia.


Może pomoc z zewnątrz pomogłaby utrzymać konsekwencję? Albo konkretne kroki? Ale kompletnie się na tym nie znam, więc wolę się nie wypowiadać :x

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Wcześniej pisałaś np., że nie jesteś osobą atrakcyjną intelektualnie, co moim prywatnym zdaniem nie znajduje uzasadnienia w Twoich postach. Miałaś jakieś problemy w szkole czy inne obiektywne przesłanki dla tak krytycznej samooceny?

Oj, ciekawa jestem, na czym opierasz swoje zdanie ;-)


Przecież pisałem, że na Twoich postach :)

Co do reszty, nie chciałbym tu bawić się w telepsychologa ;), bo obawiam się, że szybciej mógłbym zaszkodzić niż pomóc. Dlatego wolałbym trzymać się jednego aspektu problemu, czyli kiedy należy powiedzieć i czy druga strona może czuć się zraniona/ oszukana.


N mar 29, 2009 22:35
Zobacz profil
Post 
SweetChild napisał(a):
Wątpliwości wątpliwościami, ale spróbować chyba warto. Inaczej istnieje duże ryzyko, że będziesz żałować, iż nawet nie spróbowałaś.

Wydaje mi się, że ryzyko jest takie samo zarówno przy „spróbowaniu”, jak u przy „zaniechaniu”. Jeśli zaryzykuję, mogę wygrać (i otrzymać upragnioną „nagrodę”) albo przegrać (i tu, znając siebie, prawdopodobnie takie „sparzenie się” byłoby pierwszym i ostatnim). Jeśli nie zaryzykuję, mogę tego żałować do końca swoich dni (i zgorzknieć, wpaść w depresję etc.) albo odkryć w sobie powołanie do czegoś innego, co zostało mi przeznaczone (i tu satysfakcja, myślę, mogłaby być porównywalna z tą w przypadku „wygranej” i stworzenia szczęśliwego związku). To tyle z teorii samego problemu. Jednak mając wgląd w swoje dotychczasowe życie (i stracone szanse poprzez zaniechanie działania), muszę przyznać Ci rację. Z drugiej strony, to, z czego do tej pory z różnych powodów rezygnowałam, rangą do pięt nie dorasta tworzeniu związku…

SweetChild napisał(a):
W zasadzie nie mam ściśle sprecyzowanego zdania, traktuję to raczej jako wspólne zastanawianie się :)

Tak, tylko że ja w tej dyskusji jestem teoretykiem próbującym opisać błękit nieba, siedząc w pozbawianej okien piwnicy…

SweetChild napisał(a):
Twoją argumentację uważam za przekonującą i teraz uważam, że optymalnym momentem jest "tak szybko, jak tylko pozwoli zaufanie do drugiej osoby". Albo inaczej, krótko zanim zaczną się pierwsze poważne rozmowy. Może w ramach tej pierwszej poważnej?

Zaufanie, które zaistniało już w związku czy jeszcze na etapie „koleżeństwa” (jeżeli w ogóle takowy etap można wyróżnić)? Co do drugiej opcji – kiepska ze mnie profetka. Trzecia opcja – jak dla mnie zdecydowanie za późno (w sumie, podobnie jak druga). Problem jest dość nieuchwytny też z innego powodu, który – wydaje mi się – nie został tu jeszcze przywołany, a mianowicie z różnego stopnia zaangażowania emocjonalnego partnerów w danym momencie rodzenia się więzi. Jestem w stanie mniej lub bardziej dokładnie „wyczuć” siebie, ale „wyczucie” partnera jest już obarczone większym błędem. Tzn. kiedy zdecyduję się powiedzieć (bo czuję, że ufam), partner może być na „niższym” poziomie zaangażowania („niezobowiązujące zapoznawanie się”) niż ja albo na „wyższym” (wtedy mogłoby się okazać, że moje wyznanie następuje zbyt późno). Reakcja byłaby zależna od tego poziomu.

SweetChild napisał(a):
Po pierwsze postępujesz zgodnie z standardową procedurą budowy związku (…)

Jest dostępna w wersji elektronicznej?;-)

SweetChild napisał(a):
(…) po drugie ani Ty ani ja nie czulibyśmy się w takiej sytuacji oszukani.

Odpowiem cytatem z jednego z wykładów – „Nieistotne statystycznie”. :-)

SweetChild napisał(a):
Nie widzę podstaw dla powyższych zarzutów. Każdy, kto wchodzi w jakiś związek musi liczyć się z faktem, że drugą osobę poznaje się stopniowo.

Nie na temat, ale kusi mnie zapytać, co by powiedzieli panowie z równoległego wątku, gdyby dowiedzieli się, że – owszem – ich dziewczyna jest dziewicą (upragnioną!), ale nie może mieć dzieci. A wracając do naszej kwestii – sama świadomość stopniowego poznawania drugiej osoby nie jest jeszcze gwarantem opanowania emocji w momencie próby.

SweetChild napisał(a):
Dlatego wolałbym trzymać się jednego aspektu problemu, czyli kiedy należy powiedzieć i czy druga strona może czuć się zraniona/ oszukana.

Nie wyczułam pytania retorycznego, przepraszam.

SweetChild napisał(a):
domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Wcześniej pisałaś np., że nie jesteś osobą atrakcyjną intelektualnie, co moim prywatnym zdaniem nie znajduje uzasadnienia w Twoich postach. Miałaś jakieś problemy w szkole czy inne obiektywne przesłanki dla tak krytycznej samooceny?


Oj, ciekawa jestem, na czym opierasz swoje zdanie ;-)



Przecież pisałem, że na Twoich postach :)

Mam żałować, że inni nie oceniają mnie po postach? :razz:


Pn mar 30, 2009 0:58

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Jeśli zaryzykuję, mogę wygrać (i otrzymać upragnioną „nagrodę”) albo przegrać (i tu, znając siebie, prawdopodobnie takie „sparzenie się” byłoby pierwszym i ostatnim). Jeśli nie zaryzykuję, mogę tego żałować do końca swoich dni (i zgorzknieć, wpaść w depresję etc.) albo odkryć w sobie powołanie do czegoś innego, co zostało mi przeznaczone (i tu satysfakcja, myślę, mogłaby być porównywalna z tą w przypadku „wygranej” i stworzenia szczęśliwego związku).


Dlaczego "albo, albo"? Ja bym widział taki algorytm:
1. Próbujesz stworzyć związek (jeśli uważasz, że to Twoje główne powołanie).
2. Jeśli się nie udaje, próbujesz odkryć w sobie powołanie do czegoś innego.

Punkt 1 można powtarzać "do utraty sił".

Ale też jeśli masz wrażenie, że małżeństwo nie jest Twoim zdecydowanym powołaniem, to może faktycznie starać realizować się gdzie indziej (skoro satysfakcja byłaby porównywalna).

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
W zasadzie nie mam ściśle sprecyzowanego zdania, traktuję to raczej jako wspólne zastanawianie się :)

Tak, tylko że ja w tej dyskusji jestem teoretykiem próbującym opisać błękit nieba, siedząc w pozbawianej okien piwnicy…


Gdyby trzymać się tej skali, to ja próbuję opisać błękit nieba będąc ociemniałym... Dlatego też twierdzę, że nie jestem w stanie konkretnie Ci pomóc, tu możemy sobie jedynie wspólnie podywagować.

domi_que napisał(a):
Zaufanie, które zaistniało już w związku czy jeszcze na etapie „koleżeństwa” (jeżeli w ogóle takowy etap można wyróżnić)? Co do drugiej opcji – kiepska ze mnie profetka. Trzecia opcja – jak dla mnie zdecydowanie za późno (w sumie, podobnie jak druga). Problem jest dość nieuchwytny też z innego powodu, który – wydaje mi się – nie został tu jeszcze przywołany, a mianowicie z różnego stopnia zaangażowania emocjonalnego partnerów w danym momencie rodzenia się więzi. Jestem w stanie mniej lub bardziej dokładnie „wyczuć” siebie, ale „wyczucie” partnera jest już obarczone większym błędem. Tzn. kiedy zdecyduję się powiedzieć (bo czuję, że ufam), partner może być na „niższym” poziomie zaangażowania („niezobowiązujące zapoznawanie się”) niż ja albo na „wyższym” (wtedy mogłoby się okazać, że moje wyznanie następuje zbyt późno). Reakcja byłaby zależna od tego poziomu.


Masz rację, dlatego wątpię, aby ktoś udzielił Ci odpowiedzi "należy powiedzieć w 35 dniu znajomości" albo "po 43 godzinach rozmowy netto". Teoretycznie można starać się mniej więcej ułożyć sobie plan działania, ale jego realizacja zawsze będzie wymagać pewnej elastyczności, intuicji itd.

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Po pierwsze postępujesz zgodnie z standardową procedurą budowy związku (…)

Jest dostępna w wersji elektronicznej?;-)


Szczerze mówiąc, nie wiem, w czasach kiedy ja budowałem nie było jeszcze Internetu. Może dzisiaj szukałbym na Wikipedii albo zapytał Googla ;)

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
(…) po drugie ani Ty ani ja nie czulibyśmy się w takiej sytuacji oszukani.

Odpowiem cytatem z jednego z wykładów – „Nieistotne statystycznie”. :-)


Ano, ale na tezę przeciwną nie ma żadnych przykładów. Ewentualnie możesz spróbować założyć ankietę na Forum :)

domi_que napisał(a):
Nie na temat, ale kusi mnie zapytać, co by powiedzieli panowie z równoległego wątku, gdyby dowiedzieli się, że – owszem – ich dziewczyna jest dziewicą (upragnioną!), ale nie może mieć dzieci. A wracając do naszej kwestii – sama świadomość stopniowego poznawania drugiej osoby nie jest jeszcze gwarantem opanowania emocji w momencie próby.


Pewnie, że nie jest gwarantem, w tej grze nie ma żadnych gwarancji wygranej (nawet przysięga małżeńska taką nie jest).
Co by powiedzieli panowie z równoległego wątku, nie mam pojęcia, bo ich tok myślenia jest mi zupełnie obcy ;-)

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Dlatego wolałbym trzymać się jednego aspektu problemu, czyli kiedy należy powiedzieć i czy druga strona może czuć się zraniona/ oszukana.

Nie wyczułam pytania retorycznego, przepraszam.


To nie było pytanie retoryczne, za odpowiedź dziękuję :)

domi_que napisał(a):
Mam żałować, że inni nie oceniają mnie po postach? :razz:


Potraktuję to jako pytanie retoryczne ;)


Pn mar 30, 2009 23:26
Zobacz profil
Post 
SweetChild napisał(a):
Dlaczego "albo, albo"? Ja bym widział taki algorytm:
1. Próbujesz stworzyć związek (jeśli uważasz, że to Twoje główne powołanie).
2. Jeśli się nie udaje, próbujesz odkryć w sobie powołanie do czegoś innego.

Punkt 1 można powtarzać "do utraty sił".

Ale też jeśli masz wrażenie, że małżeństwo nie jest Twoim zdecydowanym powołaniem, to może faktycznie starać realizować się gdzie indziej (skoro satysfakcja byłaby porównywalna).

Co rozumiesz przez określenie „zdecydowane powołanie”? To jest to, co ja czuję „od wewnątrz”, wizja mojego życia, jaką pragnęłabym realizować czy raczej „zdecydowanego powołania” należy szukać w tym, co sugeruje otoczenie (i tu sugestie mniej lub bardziej bezpośrednie)? Ja czuję przede wszystkim frustrację. Z jednej strony nie wyobrażam sobie innego „wariantu” życia, jak założenie własnej rodziny (może to prostackie i mało popularne podejście młodych ludzi w dzisiejszych czasach, ale jestem takim trochę dinozaurem, więc czuję się usprawiedliwiona :-) ). Zaś z drugiej strony mam liczne wątpliwości – „choroba-niesprawność-niekobiecość” (jakiś znak?), postrzeganie mnie przez otoczenie (wszak mój brak doświadczenia w byciu z kimś z powietrza się nie bierze…). Pisząc o porównywalnej satysfakcji, miałam na myśli tylko i wyłącznie odnalezienie swojego prawdziwego powołania i pełne realizowanie się w nim – i tu wydaje mi się, że np. zarówno ksiądz, jak i małżonkowie odczuwają „satysfakcję życiową” na podobnym poziomie (choć – zależnie od swego powołania – dochodzą do tego przy wykorzystaniu różnych środków).
Co do algorytmu: zastrzeżenia mam do punktu 2., a dokładnie do części „jeśli się nie udaje”. Moim zdaniem tego typu myślenie w tym przypadku jest/może być dość niebezpieczne: zaciemnia niejako obraz celu i buduje trochę błędną (w moim przekonaniu) linię przyczynowo-skutkową. Zakładając, że wykonuję najpierw „ruch” 1., narażam się na to, że „ruch” 2. (który później ewentualnie nastąpi) nie będzie wynikał z poszukiwania „celu samego w sobie”, ale z poszukiwania „celu zastępczego dla celu, którego zrealizować nie mogę”. Możliwość „odwrotu” (zmiany celu) oczywiście istnieje, ale nie powinna się opierać na myśleniu pt. „jeśli nie udaje mi się to, spróbuję tamtego/spróbuję żyć inaczej”. Dla mnie w tej konkretnej sytuacji to trochę za mało. Krótko mówiąc, „jeśli się nie udaje”, zastąpiłabym „jeśli nie czujesz powołania do bycia w związku”. Inna sprawa, że lęk przed powtórzeniem punktu 1. nie oznacza od razu utraty potrzeby bycia w związku (czyli: prawdą jest „nie udaje mi się”, ale jednocześnie problem nie polega na znalezieniu w sobie innego powołania).

SweetChild napisał(a):
Masz rację, dlatego wątpię, aby ktoś udzielił Ci odpowiedzi "należy powiedzieć w 35 dniu znajomości" albo "po 43 godzinach rozmowy netto". Teoretycznie można starać się mniej więcej ułożyć sobie plan działania, ale jego realizacja zawsze będzie wymagać pewnej elastyczności, intuicji itd.

Wiem. Tutaj konkretna odpowiedź byłaby w zasadzie tylko jedna – już na pierwszym spotkaniu zagrać w otwarte karty. Ale o jej plusach i minusach już pisaliśmy. Plan działania wymaga również uwzględnienia „ryzyka cierpienia”, co dla mnie – jako dla osoby, która w polu relacji interpersonalnych doświadczyła już, jak na swoją miarę, wystarczająco dużo cierpienia – jest ważne, ponieważ to ryzyko chciałabym zredukować do jak najniższego poziomu (nie mówię „zerowego”, bo to byłoby myślenie utopijne).
(spodobało mi się określenie po „po 43 godzinach rozmowy netto” ;-) )

SweetChild napisał(a):
Ano, ale na tezę przeciwną nie ma żadnych przykładów. Ewentualnie możesz spróbować założyć ankietę na Forum :)

Myślę, że dyskusja jest lepszym sposobem – w ankiecie można szybko (i bezrefleksyjnie) wykazać się „wspaniałomyślnością”. Zresztą, pisząc posty do pewnego stopnia też (absolutnie nie chcę tutaj podważać wartości Twojego zdania). Mówić to jedno, a mieć te dwadzieścia parę lat i znaleźć się w takiej sytuacji/spotkać na swojej drodze taką osobę jak ja to drugie…

SweetChild napisał(a):
Pewnie, że nie jest gwarantem, w tej grze nie ma żadnych gwarancji wygranej (nawet przysięga małżeńska taką nie jest).

Szkoda, bo nie lubię na zbyt długi czas emocjonalnie odrywać się od ziemi…;-) A tak na poważnie, to wiem o tym doskonale, powiem nawet truistycznie: w życiu nie ma żadnej gwarancji wygranej. I to mnie chyba najbardziej w tym wszystkim przeraża… No, ale nie o tym ten wątek.

SweetChild napisał(a):
domi_que napisał(a):
Mam żałować, że inni nie oceniają mnie po postach? :razz:

Potraktuję to jako pytanie retoryczne ;)

I słusznie. Lepiej zachować milczenie ;-)


Wt mar 31, 2009 22:11

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Co rozumiesz przez określenie „zdecydowane powołanie”? To jest to, co ja czuję „od wewnątrz”, wizja mojego życia, jaką pragnęłabym realizować czy raczej „zdecydowanego powołania” należy szukać w tym, co sugeruje otoczenie (i tu sugestie mniej lub bardziej bezpośrednie)? Ja czuję przede wszystkim frustrację. Z jednej strony nie wyobrażam sobie innego „wariantu” życia, jak założenie własnej rodziny (może to prostackie i mało popularne podejście młodych ludzi w dzisiejszych czasach, ale jestem takim trochę dinozaurem, więc czuję się usprawiedliwiona :-) ).


Rozumiem "czucie od wewnątrz", czyli właśnie niewyobrażanie sobie innego wariantu życia, jak założenie własnej rodziny. Powołanie niezdecydowane to wyobrażanie sobie innego wariantu życia.

domi_que napisał(a):
Pisząc o porównywalnej satysfakcji, miałam na myśli tylko i wyłącznie odnalezienie swojego prawdziwego powołania i pełne realizowanie się w nim – i tu wydaje mi się, że np. zarówno ksiądz, jak i małżonkowie odczuwają „satysfakcję życiową” na podobnym poziomie (choć – zależnie od swego powołania – dochodzą do tego przy wykorzystaniu różnych środków).


Zgadza się, ale ksiądz i małżonkowie to różne osoby. Gdyby pozamieniać ich miejscami, to ich satysfakcja z realizacji powołanie mogłaby znacząco zmaleć (przynajmniej ja nie wyobrażam sobie siebie w roli księdza).

domi_que napisał(a):
Co do algorytmu: zastrzeżenia mam do punktu 2., a dokładnie do części „jeśli się nie udaje”. Moim zdaniem tego typu myślenie w tym przypadku jest/może być dość niebezpieczne: zaciemnia niejako obraz celu i buduje trochę błędną (w moim przekonaniu) linię przyczynowo-skutkową. Zakładając, że wykonuję najpierw „ruch” 1., narażam się na to, że „ruch” 2. (który później ewentualnie nastąpi) nie będzie wynikał z poszukiwania „celu samego w sobie”, ale z poszukiwania „celu zastępczego dla celu, którego zrealizować nie mogę”. Możliwość „odwrotu” (zmiany celu) oczywiście istnieje, ale nie powinna się opierać na myśleniu pt. „jeśli nie udaje mi się to, spróbuję tamtego/spróbuję żyć inaczej”. Dla mnie w tej konkretnej sytuacji to trochę za mało. Krótko mówiąc, „jeśli się nie udaje”, zastąpiłabym „jeśli nie czujesz powołania do bycia w związku”. Inna sprawa, że lęk przed powtórzeniem punktu 1. nie oznacza od razu utraty potrzeby bycia w związku (czyli: prawdą jest „nie udaje mi się”, ale jednocześnie problem nie polega na znalezieniu w sobie innego powołania).


Całkiem możliwe, że masz rację :) Algorytm, który podawałem, dobrze sprawdza się w moim przypadku, ale oczywiście nie twierdzę, że jest uniwersalny. Moje podejście jest takie, aby walczyć do końca o to, co uważam za słuszne, ale jak nie jestem w stanie czegoś zmienić, to staram się z tym pogodzić aby nie kopać się z koniem. Musze mieć jednak świadomość, że przynajmniej próbowałem, a jeszcze lepiej, że zrobiłem co mogłem. Podobno człowiek bardziej żałuje nie tego co zrobił, lecz tego czego nie zrobił a zrobić mógł.

domi_que napisał(a):
SweetChild napisał(a):
Ano, ale na tezę przeciwną nie ma żadnych przykładów. Ewentualnie możesz spróbować założyć ankietę na Forum :)

Myślę, że dyskusja jest lepszym sposobem – w ankiecie można szybko (i bezrefleksyjnie) wykazać się „wspaniałomyślnością”. Zresztą, pisząc posty do pewnego stopnia też (absolutnie nie chcę tutaj podważać wartości Twojego zdania). Mówić to jedno, a mieć te dwadzieścia parę lat i znaleźć się w takiej sytuacji/spotkać na swojej drodze taką osobę jak ja to drugie…


Oczywiście, dlatego uważam, że konkretnej pomocy nie znajdziesz na forum.
Ankiet też nie lubię, ale dają większą szansę na większą próbę badanych.


Śr kwi 01, 2009 10:28
Zobacz profil
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr lis 22, 2006 15:18
Posty: 318
Post 
Niezależnie od motywacji KAŻDE zatajenie informacji materii tzw ważnej ( a niepłodność taką jest) będzie przeszkodą zrywającą małżeństwo. Czyli: zatajenie celowe tego faktu sprawia że do sakramentu nie dojdzie. Co najwyżej do kontraktu prawnego... Nie wolno tego przed ślubem przemilczeć. Jeśli kocha - zniesie i to ;)

U mnie też nie wiadomo, czy będę mogła być biologiczną matką (konsekwencje wypadku). Ale mój wybranek wie o tym, razem przez to przechodzimy.

Uszy do góry ;)


Pt kwi 03, 2009 23:17
Zobacz profil
Post 
Przepraszam, że odpisuję dopiero teraz – zajęcia okołoświąteczne skutecznie odciągnęły mnie od komputera. Ale już się poprawiam :-)

SweetChild napisał(a):
Zgadza się, ale ksiądz i małżonkowie to różne osoby. Gdyby pozamieniać ich miejscami, to ich satysfakcja z realizacji powołanie mogłaby znacząco zmaleć (przynajmniej ja nie wyobrażam sobie siebie w roli księdza).

Otóż to: do wysokiej satysfakcji z życia potrzebne jest odkrycie właściwego powołania (proste, ale czasami trudne w realizacji ;-) ).

SweetChild napisał(a):
Moje podejście jest takie, aby walczyć do końca o to, co uważam za słuszne, ale jak nie jestem w stanie czegoś zmienić, to staram się z tym pogodzić aby nie kopać się z koniem. Musze mieć jednak świadomość, że przynajmniej próbowałem, a jeszcze lepiej, że zrobiłem co mogłem. Podobno człowiek bardziej żałuje nie tego co zrobił, lecz tego czego nie zrobił a zrobić mógł.

No właśnie… Tylko, że ja mam poczucie, iż w moim przypadku nie chodzi jedynie o mnie, ale też o drugą osobę. A może nawet bardziej o nią niż o mnie – w końcu to do tej drugiej osoby należy wybór, czy się zwiąże z kimś „nie do końca takim, jak trzeba” czy nie. To partner ma dylemat i to on może pod wpływem „tkliwego uczucia” wybrać cierpienie – ja, niezależnie od jego decyzji, wchodzę w związek z chorobą i po rozstaniu dalej tę chorobę mam – ani większą, ani mniejszą, po prostu taką samą; natomiast ex-partner po rozstaniu może mieć poczucie krzywdy, które będzie również wpływać na jego późniejsze relacje z kobietami. Tak więc, można też od innej strony zinterpretować podaną przez Ciebie myśl: mogę żałować, że nie zaprzestałam prób (= „nie zrobiłam czegoś”) budowania związku. Albo jeszcze inaczej: zawsze będę mogła wyrzucić sobie, że przecież mogłam mu wcześniej powiedzieć prawdę o swojej chorobie.

SweetChild napisał(a):
Ankiet też nie lubię, ale dają większą szansę na większą próbę badanych.

Niekontrolowana próba badanych jest raczej kiepską próbą reprezentatywną.

Annnika napisał(a):
Niezależnie od motywacji KAŻDE zatajenie informacji materii tzw ważnej ( a niepłodność taką jest) będzie przeszkodą zrywającą małżeństwo. Czyli: zatajenie celowe tego faktu sprawia że do sakramentu nie dojdzie. Co najwyżej do kontraktu prawnego... Nie wolno tego przed ślubem przemilczeć.

Oczywiście, to jest dla mnie jasne. Nie wyobrażam sobie w momencie zawierania sakramentu oszukiwać podwójnie – nie dość, że partnera, to jeszcze i Boga. Co więcej, wydaje mi się, że akurat w tej kwestii prawo kościelne i prawo cywilne są zgodne (tj. ślub cywilny też byłby nieważny).

Annnika napisał(a):
Jeśli kocha - zniesie i to ;)

Nie wydaje mi się dobre budowanie związku w oparciu o takie założenie. On równie dobrze może powiedzieć: „jeśli kocha, będzie ze mną szczera (w domyśle: od samego początku)”. Nie można, według mnie, zaskoczyć partnera informacją należącą do „materii tzw. ważnej” w momencie, kiedy ten będzie już bardzo zaangażowany emocjonalnie w związek (o problemach z jednoznacznym określeniem odpowiedniego momentu na wyznanie SweetChild i ja pisaliśmy już wyżej). Co innego, jeśli w czasie trwania związku dowiadujesz się, że nie będziesz mogła w przyszłości mieć własnych dzieci, a co innego, jeśli zaczynasz znajomość, mając już tę wiedzę. W tym drugim przypadku zbyt długie czekanie (czyli czekanie na to, aż partner będzie mnie kochał tak mocno, że zniesie „wszystko” dla naszej miłości) jest dla mnie zwyczajnym oszustwem emocjonalnym. Stąd przychylałabym się raczej do wariantu z „grą w otwarte karty” – być może wariant wymagający najwięcej odwagi, a już na pewno wymagający dużego wyczucia nieznajomego (ano, żeby ten nie robił bezczelnie użytku – teraz czy później – z wiedzy, która mu zostanie dana). Wariant ryzykowny, ale wykluczający budowanie związku na oszustwie.


Pt kwi 17, 2009 16:03

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
No właśnie… Tylko, że ja mam poczucie, iż w moim przypadku nie chodzi jedynie o mnie, ale też o drugą osobę. A może nawet bardziej o nią niż o mnie – w końcu to do tej drugiej osoby należy wybór, czy się zwiąże z kimś „nie do końca takim, jak trzeba” czy nie. To partner ma dylemat i to on może pod wpływem „tkliwego uczucia” wybrać cierpienie – ja, niezależnie od jego decyzji, wchodzę w związek z chorobą i po rozstaniu dalej tę chorobę mam – ani większą, ani mniejszą, po prostu taką samą; natomiast ex-partner po rozstaniu może mieć poczucie krzywdy, które będzie również wpływać na jego późniejsze relacje z kobietami.


Powiem szczerze - na mój gust ta troska o drugą osobę brzmi mało przekonywująco. Bilans strat też jest uproszczony, ale nie będę go korygował, bo musiałbym się powtarzać ;) Zresztą to "powtarzanie się" dotyczy nie tylko bilansu i myślę, że nie mam już nic do dodania. Pozostaje mi życzyć Ci powodzenia i dobrego wyboru, jakikolwiek by on nie był. Może do zobaczenia w innym wątku? :papa:


Pt kwi 17, 2009 23:04
Zobacz profil
Post 
SweetChild napisał(a):
Powiem szczerze - na mój gust ta troska o drugą osobę brzmi mało przekonywująco. Bilans strat też jest uproszczony (…)

Zarzucasz mi fałszywość? Może ta troska jest mało przekonująca, ale wynika z ogólnego schematu postępowania, jaki przyjęłam w życiu i jaki staram się realizować (choć często mi to nie wychodzi). Co do bilansu strat – uważam, że moje (ewentualne) cierpienie nie jest tu aż tak bardzo ważne („chcę, to cierpię”), natomiast nie mam prawa nie dostrzegać tego, że przeze mnie może cierpieć druga osoba. I fakt, że nie zakładam celowego zadania „cierpienia dla samego cierpienia” niewiele tutaj zmienia w moim odczuciu.


So kwi 18, 2009 7:28

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Zarzucasz mi fałszywość?


Nie, jeśli już to bardziej samooszukiwanie. Ale to też nie żaden zarzut, a jedynie moje prywatne wrażenie.

domi_que napisał(a):
Co do bilansu strat – uważam, że moje (ewentualne) cierpienie nie jest tu aż tak bardzo ważne („chcę, to cierpię”), natomiast nie mam prawa nie dostrzegać tego, że przeze mnie może cierpieć druga osoba. I fakt, że nie zakładam celowego zadania „cierpienia dla samego cierpienia” niewiele tutaj zmienia w moim odczuciu.


I tu się różnimy, bo:
1. Nie "chcę, to cierpię", bo chcesz stworzyć szczęśliwą rodzinę, a nie cierpieć.
2. To że nie zakładasz celowego zadania „cierpienia dla samego cierpienia” w moim odczuciu bardzo dużo zmienia.


So kwi 18, 2009 23:27
Zobacz profil
Post 
SweetChild napisał(a):
Nie, jeśli już to bardziej samooszukiwanie.

Czyli uważasz, że problem nie leży w chorobie i konieczności powiedzenia o niej, ale raczej we mnie, gdzieś głębiej? A „nadtroska” o drugą osobę jest tylko próbą zagłuszenia tego, co nie do końca wygodne, tak? Możliwe – nie wiem.

SweetChild napisał(a):
I tu się różnimy, bo:
1. Nie "chcę, to cierpię", bo chcesz stworzyć szczęśliwą rodzinę, a nie cierpieć.
2. To że nie zakładasz celowego zadania „cierpienia dla samego cierpienia” w moim odczuciu bardzo dużo zmienia.

Dokładnie. Nie mam pewności, czy moja („dobra”) chęć stworzenia szczęśliwej rodziny jest wystarczająca, aby móc zaryzykować skrzywdzenie (wiadome już od samego początku) drugiej osoby.


N kwi 19, 2009 0:09

Dołączył(a): Cz cze 09, 2005 16:37
Posty: 10694
Post 
domi_que napisał(a):
Czyli uważasz, że problem nie leży w chorobie i konieczności powiedzenia o niej, ale raczej we mnie, gdzieś głębiej? A „nadtroska” o drugą osobę jest tylko próbą zagłuszenia tego, co nie do końca wygodne, tak? Możliwe – nie wiem.


Uważam to za mocno powiedziane, po prostu ta "nadtroska" wydaje mi się nienaturalna. Ale to tylko i wyłącznie moje baaardzo skromne zdanie.

domi_que napisał(a):
Dokładnie. Nie mam pewności, czy moja („dobra”) chęć stworzenia szczęśliwej rodziny jest wystarczająca, aby móc zaryzykować skrzywdzenie (wiadome już od samego początku) drugiej osoby.


Wiadome od samego początku jest tylko ryzyko, skrzywdzenie już nie. Od samego początku zakładasz też jako cel uszczęśliwienie drugiej osoby.


N kwi 19, 2009 0:22
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 45 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3

Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Designed by Vjacheslav Trushkin for Free Forums/DivisionCore.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL