Quantcast
Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest N sie 17, 2025 19:06



Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 25 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona
 wielowymiarowy sercowy problem 
Autor Wiadomość

Dołączył(a): Wt sie 31, 2010 21:26
Posty: 4
Post wielowymiarowy sercowy problem
witam

mam problem i prawdę mówiąc nie wiem jak sobie z nim poradzić... zdaję sobie sprawę, że może się on w pełni „nie klasyfikować” na to forum, ale doszłam do wniosku, że jak już się kogoś radzić, to kogoś blisko boga (: mój problem może wydawać się nie taki znowu poważny, ale spędza mi sen z powiek... już na wstępie przepraszam za długość postu i jego chaotyczność, ale inaczej nie potrafię – muszę to z siebie wyrzucić.

ale od początku...

ponad 3 lata temu, na internetowym forum fanów mojego ulubionego zespołu, poznałam pewnego chłopaka. wszyscy użytkownicy znają się na nim jak przysłowiowe „łyse konie” - znamy swoje nazwiska, miejsca zamieszkania, wiemy jak wyglądamy, przeważająca większość jeździ razem na koncerty, odwiedza się kiedy tylko może... zawsze na forum lubiłam z nim żartować - często wygłupialiśmy się mówiąc, że się kochamy i chcemy mieć razem dzieci. takie typowe gadki-szmatki, flirty, czy jakkolwiek to nazwać. nie przeczę, że podobało mi się to – to przystojny, inteligenty i przezabawny facet, 3 lata starszy ode mnie (on ma 25 lat, ja 22). jakiś rok temu zaczęliśmy rozmawiać „prywatnie” na gg. już wtedy napomknął coś o tym, że ostatnie tygodnie były dla niego koszmarem; wiem też, że bardzo dużo pił... od tamtego czasu rozmawialiśmy non-stop, po kilka godzin dziennie. śmialiśmy się, żartowaliśmy – generalnie było wesoło. jednak po kilku dniach, wieczorem, gdy się napił, wszystko się zmieniło... zaczął mi się wyżalać, zadawać różne pytania na temat boga... był na niego zły, nienawidził go za to, co mu się przytrafia... przyrównał go do wrednego dzieciaka z lupą, który przypala mrówki i czerpie z tego przyjemność... przeraziło mnie to wszystko, było w nim tyle złości... zwłaszcza, że mówił też o samym sobie okropne rzeczy, jakby był totalnym śmieciem... całą noc po tym nie spałam, a rano pierwszą rzeczą jaką zrobiłam było napisanie do niego, czy żyje, bo bałam się, że coś sobie zrobił... przez następne dni dowiedziałam się, co jest przyczyną tego wszystkiego. otóż jakiś czas wcześniej dziewczyna zostawiła go dla swojego „byłego”. opowiadał mi też o swoich poprzednich dwóch dziewczynach. jedną przyłapał na gorącym uczynku, jak zdradzała go z jakimś kolesiem na imprezie, a druga po jakimś czasie po prostu mu „podziękowała” i go rzuciła... mówił mi, że ciężko mu jest się zakochać, ale jak już to zrobi, to robi to na całego – poświęca całego siebie i nic więcej nie jest ważne. i dlatego tak przeżywa to rozstanie – bo po raz kolejny z trudem komuś zaufał, a koniec końców znowu został sam z uczuciem, które rozsadza mu serce... wspominał też, że po każdym rozstaniu pił 2 lata, żeby zapomnieć - i co gorsza, że raz próbował też przedawkować jakieś tabletki, ale mu się nie udało... podobno miał też kilka wizyt u psychologa, które skończyły się fiaskiem... przez następne tygodnie ciągle rozmawialiśmy godzinami na gg, a jeśli nie było któregoś w domu, to słaliśmy do siebie smsy. bardzo się do siebie zbliżyliśmy w tamtym czasie – rozmawialiśmy absolutnie o wszystkim: o naszych codziennych sprawach, marzeniach, problemach, o rzeczach ważnych i błahych, troszczyliśmy się o siebie nawzajem, pomagaliśmy... i ciągle żartowaliśmy na temat naszego „związku” - planowaliśmy ślub, przeprowadzkę na islandię (na punkcie której oboje mamy obsesję), dzieci, spokojne, sielankowe życie... czasem odnosiłam wrażenie, że to nie są takie zwykłe żarty... no i po jakimś czasie, stało się – tak mi się spodobała ta „wizja”, że... zaczęłam czuć coś więcej (: wiedziałam, że to kompletnie nie ma sensu w tej sytuacji. tym bardziej, że pomimo tego jak dobrze nam się razem „spędzało czas” i rozmawiało – jesteśmy dwoma różnymi światami: on – nadużywający alkohol, rozgadany, ze swoim „specyficznym” nastawieniem do boga; ja – raczej cicha, spokojna i nudnawa katoliczka (choć w trakcie żmudnego procesu nawracania się). ale pomimo świadomości tego wszystkiego, nic nie mogłam poradzić na to, co się we mnie rodziło... oczywiście nic mu o tym nie mówiłam. jakiś czas później, jego „była” zaczęła znowu dawać mu nadzieję na powrót... to, co się z nim działo w tamtym okresie jest nie do opisania... nie jadł, nie pił, nie spał, nie mógł myśleć o niczym innym, jego wada serca też zaczęła bardziej dawać o sobie znać... był w okropnym stanie, a ja nie mogłam patrzeć na to, jak cierpi ): próbowałam go podnieść na duchu – przekonywałam, że wszystko się ułoży, że będzie dobrze; próbowałam jakoś odciągnąć jego myśli od tej sytuacji, żeby przestał się tym zadręczać... rozmawialiśmy jeszcze więcej niż zwykle... cały ten czas wręcz żyłam jego problemem - sama nie mogłam spać, jeść i myśleć o niczym innym jak o tym, w jaki sposób mogę mu pomóc, ulżyć, cokolwiek... życzyłam mu jak najlepiej i tak naprawdę liczyłam na to, że jego „była” do niego wróci, tym razem na dobre – pomimo tego, co sama do niego czułam. wiedziałam jak bardzo ją kocha i zdawałam sobie sprawę, że tylko to może go uszczęśliwić. no ale niestety – koniec końców znowu dostał kopa w tyłek... pewnego ranka zostawił mi wiadomość na gg, w której pisał, że musi „posprzątać ten bałagan”... podziękował mi za wszystko i pożegnał się – tak jakby miał zamiar gdzieś wyjechać, albo się od wszystkich odciąć. dwa dni wypłakiwałam oczy... potwornie się o niego martwiłam, a poza tym, najzwyczajniej w świecie uzależniłam się od naszych rozmów i strasznie mi go brakowało... po tych dwóch dniach, wieczorem, dostałam od niego smsa, w którym mówił, że zdał sobie z pewnych rzeczy sprawę, że ma już dość tego całego cyrku i zostawia to, no i że przyjaciele są ważniejsi... musielibyście widzieć wtedy moją minę – w życiu takiej ulgi nie czułam (: wrócił i tym samym znowu wróciliśmy do naszych rozmów. wiadome było, że jego pozytywne nastawienie nie będzie trwało długo i tak się stało... ale mimo to, ciągle go wspierałam i próbowałam przekonać, że musi optymistycznie patrzeć w przyszłość, bo to niebywale pomaga. nie dawało to wielkich efektów, bo on uparcie twierdził, że jeśli „wzniesie się na wyżyny nadziei, to upadek będzie bardziej bolesny”... po jakimś czasie, zaczęłam odczuwać, że rozmawia ze mną jakoś ... automatycznie. jakby tak naprawdę nie miał na to ochoty... trochę mnie to bolało... zwłaszcza, że zamiast powiedzieć mi szczerze, że nie jest w nastroju na rozmowy, on udawał, zmuszał się... przynajmniej tak to wyglądało... rozmawialiśmy coraz rzadziej, aż w końcu przestaliśmy rozmawiać wcale.... ani słowa na gg, ani słowa przez smsy, ani słowa na forum... cisza trwała przez 2 miesiące... to były chyba najbardziej męczące 2 miesiące w moim życiu. w końcu, jakiś tydzień przed moim pierwszym koncertem naszego ulubionego zespołu, odezwał się... był pijany i robił mi wyrzuty, że go olałam... ja robiłam wyrzuty jemu, że potraktował mnie, jakbym była mu już niepotrzebna... generalnie była to dziwna rozmowa dwójki smutnych ludzi, którzy robili sobie nawzajem wyrzuty, że jedno zostawiło drugie... na nowo zaczęliśmy naszą „znajomość”, choć już nie z taką intensywnością jak kiedyś. tydzień później, w wieczór koncertu, totalnie mnie zaskoczył - zadzwonił do mnie z wiednia, gdzie pojechał na koncert tego samego zespołu, który miał się odbyć dzień później (ja byłam w pradze). rozmawialiśmy niecałe 10 minut, bo potem musiałam się rozłączyć, ale i tak byłam w lekkim szoku... potem wszystko wróciło do normy – standardowe rozmowy, żarty... jednak coś się zmieniło – kiedy żartowaliśmy o „nas”, czasem sugerował, że wcale nie żartuje, ale robił to w żartobliwy sposób, więc trudno mi było w to uwierzyć... kiedy mówiłam mu, że on niczego nie bierze poważnie, to on twierdził, że niekoniecznie – bo czasem woli pewne rzeczy spłycać do wygłupów, żeby powaga nie wyszła, bo tak jest lepiej... powtarzał to coraz częściej, a w kontekście naszych „wygłupów” wiadomo, jak można to było rozumieć... w końcu, któregoś razu przy okazji wymiany żartobliwych smsów, generalnie wygadał się, że zaczęło mu zależeć... kiedy o to zapytałam, tłumaczył się, że po pijaku stracił dystans i że obiecuje, że to się więcej nie powtórzy i da mi spokój. kiedy powiedziałam, że nie jestem pewna czy chcę, żeby dał mi spokój, on zaskoczony stwierdził, że jego zdaniem to może się skończyć tylko katastrofą, bo tak zawsze się dzieje. i to był koniec tematu. jednak po jakichś dwóch tygodniach, wrócił do tego... powiedzieliśmy sobie wszystko: on mówił o tym, że nie ma żadnego szacunku do samego siebie, że ma straszny problem przez swoją przeszłość, że nie jest w stanie zaufać już komukolwiek, uwierzyć w to, co mówi – zwłaszcza w moim przypadku, bo „nie mieści mu się w głowie, jak ktoś taki jak ja mógłby się zainteresować kimś takim jak on”, a ja generalnie próbowałam go przekonać, że ostatnią rzeczą jaką chcę zrobić jest skrzywdzenie go, i że ja widzę go inaczej niż on widzi siebie... poruszaliśmy ten temat jeszcze przez dłuższy czas... zaczęliśmy się nawet kłócić, czego nigdy wcześniej nie robiliśmy... ale on był taki uparty, taki ślepy na wszelkie argumenty... w końcu doszliśmy do wniosku, że musimy się spotkać, bo inaczej nic z tego co mówimy nie ma sensu. umówiliśmy się, że w lipcu pójdziemy razem na wesele jego kumpla, i przy okazji zostaniemy kilka dni w częstochowie u jego znajomych. żeby ten plan zrealizować, musiałam okłamać rodzinę (nie mogłam im powiedzieć, że jadę na drugi koniec polski, żeby spotkać się z facetem, którego znam jedynie z internetu), pożyczyć kupę kasy i spędzić ponad 15 godzin w pociągach... ale zrobiłam to i ogromnie się cieszyłam, że w końcu go zobaczę. najpierw pojechałam do niego, poznałam też jego rodziców, a potem razem pojechaliśmy do częstochowy. przez cały wyjazd dawał mi sprzeczne sygnały... ani razu normalnie mnie nie przytulił – trzymał mnie, jakby bał się mnie dotknąć... tylko raz, na weselu, zdarzyło mu się mnie objąć, co wykorzystałam, by się do niego przytulić... po kilku piwach w gronie tych znajomych, kilka razy w żartach palnął coś niemiłego na mój temat... a czasem tak czule na mnie patrzał i był taki miły... w czasie naszego pożegnania w pociągu, zaprosił mnie do siebie na jakiś tydzień, kiedy jego rodzice będą na wakacjach, a w domu będzie tylko babcia... bardzo chciałam przyjąć zaproszenie, ale wiedziałam, że ze względów praktycznych nie będę mogła przyjechać... w czasie tego całego wyjazdu, nie zamieniliśmy ani słowa na „nasz” temat... ja po jego chłodnawym zachowaniu doszłam do wniosku, że pewnie się mną rozczarował, więc nie chciałam robić pierwszego kroku, żeby nie zrobić z siebie jeszcze większej kretynki... ale mimo wszystko, cieszyłam się z naszego spotkania i byłam pełna nadziei... po przyjeździe do domu, nie poruszaliśmy tego tematu. dopiero po kilku dniach... powiedział mi wtedy, że kiedy widział mnie taką znudzoną i przygaszoną, utwierdził się tylko w tym, że to nie „to”, że mi na tym nie zależy... ja mu tłumaczyłam, że z moim skrajnym introwertyzmem było mi trudno odnaleźć się w gronie zupełnie obcych mi ludzi, a uśmiech było mi trudno zachować, skoro traktował mnie w taki... niezdecydowany sposób. ale on mi nie wierzył i wiedział przecież lepiej - mi „nie zależy”... w końcu stwierdził, że nie potrafi nikomu zaufać, nie wierzy, że komuś takiemu jak ja może na nim zależeć, nie po tym co przeżył, że nie czuje w sobie jakiejś nadziei, że to się jednak uda... powiedział, że ma w sobie taki marazm i obojętność, której sam nie potrafi ogarnąć... i że chyba jest mu wygodniej z takim stanem rzeczy – bez kogoś, kto mógłby go skrzywdzić... i to mi wystarczyło. powiedziałam mu więc, że skoro nikomu nie ufa i tak mu wygodniej, to kontynuowanie tego chyba nie ma sensu... nie chciałam już wtedy z nim rozmawiać... płakałam cały dzień i całą noc... nie miałam pojęcia co mam zrobić, żeby mi zaufał, uwierzył... nie chciałam tego kończyć, nadal nie chcę... co innego gdyby okazał się egoistycznym gnojkiem, który dał mi kosza – wtedy mogłabym go znienawidzić, odciąć się od niego i zapomnieć... a tak? nie mogę go za to winić... nie potrafię też dać sobie spokoju, bo ciągle tli się we mnie nadzieja, że mi uwierzy... poza tym, nie mogę go olać i zostawić, bo... po prostu nie chcę tego robić – pomimo że byłoby mi łatwiej, gdybym zerwała z nim kontakt... poza tym, w ten sposób potwierdziłabym jego „teorię”, że nikomu na nim nie zależy i wszyscy mają go gdzieś... a to nie prawda. no i dochodzi jeszcze fakt, że nie mogę patrzeć jak wegetuje – choćby nie miał być nigdy ze mną, chcę go przywrócić do życia... żeby znalazł w sobie jakąś siłę, żeby komuś zaufać.. bo choć mówi, że ta „wegetacja” jest wygodna, to sam dobrze wie o tym, że jest przeraźliwie nieszczęśliwy i nie będzie szczęśliwy dopóki znów kogoś nie pokocha... jest jeszcze problem boga... teraz, kiedy już nie rozmawiamy o miłości w kategoriach „nas” (przynajmniej nie jawnie), często mówi mi, że od boga bardziej nienawidzi jedynie szatana. mówi też, że marzy mu się by stać się kiedyś taką postacią pośrednią – która wymierza ludziom karę tam, gdzie „dobro jest niekonsekwentne i zbyt miłosierne” i opiekować się tymi, którzy zostali odrzuceni i potępieni... opowiada mi, że on nie chce takiego raju, jaki oferuje nam bóg – dla niego jedynym rajem jest być z ukochaną osobą... bardzo często rozmawiamy na temat boga, on zadaje mi masę skomplikowanych pytań, na które nie zawsze znam odpowiedź... ma swoją wizję wrednego boga i trudno mu przetłumaczyć, że jest inaczej... tym bardziej, że trudno jest kogoś ewangelizować, skoro samemu ma się masę pytań i wątpliwości... staram się postępować wg przykazań, choć nie zawsze mi to wychodzi... mój związek z bogiem jest skomplikowany i w dużej mierze opiera się na tym, że po prostu często z nim rozmawiam, proszę go o pewne rzeczy i dziękuję za to, co mam... kiedy jest mi źle, zwracam się do niego i daje mi to nadzieję, napędza mnie do tego, żeby się nie poddawać i wierzyć, że będzie dobrze - i to mi wystarcza. w sumie, jak teraz na to patrzę, to jest jednak dość prosta relacja... w każdym razie, nie znam na pamięć biblii i tak naprawdę nie znam odpowiedzi na wiele trudnych pytań... a on zadaje mi wiele takich pytań. chciałabym zmienić trochę jego nastawienie do boga, zbliżyć go do niego, bo wiem, że by mu to pomogło, tak jak pomaga to mi. ale to takie trudne... nie wiem co mam robić. ciągle o tym myślę. o nas, o jego wegetacji, o tym, jak trudno mi mu pomóc, skoro mi nie wierzy, gdy mówię o nim cokolwiek miłego... wczoraj nawet stwierdził, że wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym go znienawidziła, bo przecież na to zasługuje... a ja przez to wszystko czasem sama się zastanawiam, czy naprawdę byłabym zdolna go skrzywdzić, tak jak on jest tego pewien... czy to możliwe, że ma poniekąd rację? pomimo tego, że na dzień dzisiejszy nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, nie mogę mu chyba dać gwarancji, że to by się kiedyś nie zdarzyło, tak samo jak on nie może mi dać takiej gwarancji... tym bardziej, że tak bardzo się różnimy, a to nie wróży chyba dobrze... i tak panicznie boję się, że jednak mogłabym to kiedyś nieumyślnie zrobić, że już sama nie wiem co mam myśleć... pomocy ):


Wt sie 31, 2010 21:46
Zobacz profil

Dołączył(a): So cze 05, 2010 9:27
Posty: 234
Lokalizacja: Opole, Opolskie
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Często jest tak, że ludzie obwiniają Boga za to co ich w życiu spotkało, i ciężko to zmienić (wiem z własnego doświadczenia, i współczuję Ci takiej sytuacji :( ). Na pewno pewien problem stanowi odległość jaka Was na co dzień dzieli, bo rozmowy w sieci to jednak nie to samo... Na Twoim miejscu jednak nie poddawałabym się, może z biegiem czasu zmieni nastawienie do Boga, i Wasza sytuacja się polepszy.

Obiecuję, że będę pamiętać o Was w modlitwie, chyba tylko tyle mogę zrobić...
Pozdrawiam.

_________________
когда кто - то показывает палъцем на небо, толъко дурак смотрит на палец.


Wt sie 31, 2010 22:57
Zobacz profil

Dołączył(a): Wt sie 31, 2010 21:26
Posty: 4
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
no fakt, mieszkamy ponad 400 km od siebie i to jest spory problem... trudno jest komuś coś okazać przez internet... rozmowa też wygląda zupełnie inaczej... samo to, że czasem wystarczyłoby samo bycie obok, bez słów...

poddawać się nie mam zamiaru - za bardzo mi na nim zależy, żeby zostawić go z takim stanem duszy... a mam wrażenie, że nikt inny nie podejmie się takiego trudnego zadania przywrócenia go bogu, choćby częściowo (:

barrrrrdzo dziękuję za modlitwę, to naprawdę wiele dla mnie znaczy - sama się codziennie modlę w tej intencji (:


Wt sie 31, 2010 23:36
Zobacz profil
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt lut 09, 2007 23:54
Posty: 1036
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
mała..módl się za niego..to nie zaszkodzi..i uciekaj jak najdalej..bo on tobie zaszkodzi w życiu na pewno


Śr wrz 01, 2010 0:51
Zobacz profil

Dołączył(a): So cze 05, 2010 9:27
Posty: 234
Lokalizacja: Opole, Opolskie
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Nie zgodzę się z Tobą, Renato. Może Bóg celowo sprawił, że Mała i Jej przyjaciel się poznali, a ta znajomość przerodziła się w coś więcej...? Może Jej zadaniem jest pomoc w powrocie znajomego do Boga ?
Takich ludzi nie powinno się zostawiać samych, ale starać się pomóc.

_________________
когда кто - то показывает палъцем на небо, толъко дурак смотрит на палец.


Śr wrz 01, 2010 6:22
Zobacz profil

Dołączył(a): Wt wrz 01, 2009 14:28
Posty: 1680
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Chłopak jest straszliwie poraniony i z tego powodu nawet nie do końca od niego zależy jak się zachowuje - i względem ciebie i względem Boga.

Wiesz, tak sobie myślę... On potrzebuje miłości, ale jak widać ludzka miłość jest dla niego "za mała" żeby uleczyć rany. Nawet gdybyś kochała go z całego serca to on i tak w to nie uwierzy bo nie ma zaufania do siebie, nie wierzy w swoją wartość.

Więc może warto by mu powiedzieć o miłości Boga. Już nie raz przekonałam się (w większości na przypadkach innych ludzi, ale i częściowo na swoim) że Boża miłość może uzdrowić nawet najbardziej pokaleczone serce i przywrócić człowiekowi poczucie swojej wartości i sens życia a także uzdolnić do kochania innych. Zresztą zobacz różne świadectwa.

Do tego nie trzeba mieć dużej wiedzy, nie trzeba znać na pamięć Pisma Świętego (chociaż parę fragmentów się przyda). Chodzi o to, żeby powiedzieć o najważniejszych rzeczach, które mogą dać człowiekowi nowe życie. I TYLKO o to. Gdybyś chciała mu to powiedzieć to musisz w tej rozmowie odsunąć na bok wszystkie "trudne pytania", zarzuty wobec Kościoła, dogmaty i całą resztę.

Jedyne o czym masz mówić to to, że Bóg go kocha, takim jakim on jest, że wcale nie jest dzieckiem przypalającym mrówki. Możesz mu też przytoczyć jakiś fragment z Pisma Świętego (np. Oz 11, 1-4; Iz 43 1-4; Iz 54 7-10) i powiedzieć o własnej relacji z Bogiem, o tym że ty czerpiesz siłę z tej relacji i szczególnie o doświadczeniu bożej miłości w twoim życiu. Powiedz mu, żeby po prostu dał szansę Bogu, żeby On go pokochał.

On zapewne - jeśli w to uwierzy, a są duże szanse że tak, bo taki człowiek bardzo pragnie miłości, chociaż się z tym ukrywa - zareaguje na to tak, że nie widzi miłości Boga w swoim życiu i w ogóle nie wierzy w to że Bóg go kocha, bo jego nikt nie może pokochać (czy coś w tym stylu). Powiedz mu wtedy jak jest: że od miłości Boga oddziela go zło: to, którego doświadczył (m. in. od poprzednich dziewczyn) a także to, które sam robi (alkohol itd). Powiedz mu też, że wyjściem z tego jest zaufanie Jezusowi, bo tylko On może dać człowiekowi nowe życie (i jeszcze raz możesz wrócić do swojego doświadczenia i do Pisma Świętego, np. "Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie i miały je w obfitości. " J 10, 10) i że jeśli chce od Jezusa otrzymać nowe życie to musi uznać Go za swojego Pana i Zbawiciela. Jeśli zechce i jeśli wyzna że "Jezus jest Panem" to powiedz mu że może przyjąć teraz Ducha Świętego ("Ducha przybrania za synów" Rz 8, 15) i najlepiej by było, żebyście się razem o to pomodlili (nawet przez gg, Duch Święty jest wszechwiedzący ;)). Jeśli przyjmie Ducha Świętego to zachęć go do jakiejś wspólnoty, wśród ludzi będzie mu łatwiej.

Wiem, że to co pisze może się wydawać jakoś sztuczne czy nieprawdopodobne, ale te słowa na prawdę przemieniły życie wielu ludzi, bo przez głoszenie Ewangelii (a to jest właśnie to) sam Bóg działa w sercach ludzi. Ostatnio się o tym jeszcze bardziej przekonałam.

Więc przede wszystkim módl się za tego chłopaka, jeśli możesz przyjmuj Komunię w jego intencji a kiedy nadarzy się okazja do takiej rozmowy, kiedy zobaczysz że znowu pragnie miłości to spróbuj mu o tym wszystkim powiedzieć. Nie pomógł psycholog, twoja miłość też nie pomaga, ale miłość Boga może zmienić sytuacje diametralnie.

_________________
"Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł." (1 Kor 10, 12)


Śr wrz 01, 2010 9:22
Zobacz profil
Post 
A ja przekornie powiem coś innego.

Takie "na poranionego" to niezła metoda na podryw jest u młodych, w miarę inteligentnych chłopaków. Jedzie to zwykle na motorku, że wszystkie były dotąd dla niego takie niedobre, on biedny ma złamane serce, już żadnej nie zaufa... Zdziwiłabyś się, ile dziewczyn, a nawet dojrzałych kobiet się na to nabiera. :D Wy potraficie współczuć, wiele z was ma ambicje pokazać takiemu, że nie wszystkie kobiety są złe, itd. Jak zwąchał wiarę, to jeszcze po Bogu pojedzie dla pogłębienia: mechanizm ten sam.

Ja nie mówię że tak jest w tym przypadku. Nie znam gościa, nie wiem, nie widziałem. Ale i to weź pod uwagę zanim się za mocno zaagażujesz w pomaganie i nawracanie.


Śr wrz 01, 2010 9:34

Dołączył(a): Wt wrz 01, 2009 14:28
Posty: 1680
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Liam, ale gdyby to był podryw to facet chyba by wykorzystał efekty (to że dziewczyna sama szuka kontaktu z nim i że jej na nim zależy) a nie uciekał od relacji i próbował popełnić samobójstwo... Nie do tego podryw służy raczej.

_________________
"Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł." (1 Kor 10, 12)


Śr wrz 01, 2010 9:46
Zobacz profil
Post 
I nie każdy podryw służy podrywowi per se. Czasem celem jest podbudowanie własnego ego. Zwłaszcza na odległość, kiedy i tak związek byłby utrudniony.

Ja się nie kłócę, tylko ostrzegam...


Śr wrz 01, 2010 9:49
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
mała_mi napisał(a):
a ja przez to wszystko czasem sama się zastanawiam, czy naprawdę byłabym zdolna go skrzywdzić, tak jak on jest tego pewien... czy to możliwe, że ma poniekąd rację? pomimo tego, że na dzień dzisiejszy nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, nie mogę mu chyba dać gwarancji, że to by się kiedyś nie zdarzyło, tak samo jak on nie może mi dać takiej gwarancji... tym bardziej, że tak bardzo się różnimy, a to nie wróży chyba dobrze... i tak panicznie boję się, że jednak mogłabym to kiedyś nieumyślnie zrobić, że już sama nie wiem co mam myśleć... pomocy ):

Takie mi się jedno zasłyszane zdanie z konferencji o związkach głoszonej przez pewnego kapłana przypomniało: „Miłość to jest zgoda na to, że ktoś mnie zrani”. I dalej (tym razem już sparafrazuję, bo nie pamiętam dokładnego cytatu), że ten, kto boi się być zranionym w życiu, niech lepiej żyć w ogóle przestanie… Bo nie ma opcji, aby ktoś nas kiedyś w życiu nie zranił. Nawet w takiej sytuacji, kiedy wycofamy się do krainy „smutnego (a z czasem może i zgorzkniałego) spokoju”. Więc dlaczego by nie zaryzykować i nie pokochać drugiego człowieka i samemu nie dać się pokochać?

A co do kwestii Boga: tylko jedno słowo mi się nasuwa – cierpliwość. Bo moim zdaniem osoba, która nie zadaje trudnych pytań, nie wątpi momentami, nie buntuje się czasami przeciw Bogu (nawet w obliczu nieszczęść na nią spadających), a do tego jest „zewnętrznie aktywna”, powinna się chyba zastanowić nad stanem swojej wiary. Czy jest to jeszcze wiara czy już zabobon, a może daleko posunięta ortodoksja, która za jedyny słuszny punkt widzenia uznaje tylko punkt wyznaczony przez własny czubek nosa. To, że Twój przyjaciel zadaje pytania, chce rozmawiać o Bogu już świadczy o poczuciu – może nawet nie do końca świadomym – pewnego braku (miłości Boga właśnie), który w nim tkwi i który próbuje przezwyciężyć. Szuka. A Ty jesteś w pewnym sensie jego przewodnikiem na drodze, ale jednocześnie – współposzukiwaczem (to tak a propos tych skomplikowanych pytań, na które nie zawsze znasz odpowiedź). I pewnie jest tak, że i sama przy okazji rozwijasz swoją relację z Bogiem. Inaczej mówiąc: wydaje mi się, że w relacji pomagania równie ważne jak dawanie jest też branie – bezinteresowne i „bezzałożeniowe” otwarcie się na to, co możemy otrzymać od drugiej osoby. I cierpliwe czekanie na owoce :)

A na koniec: życzę powodzenia w dobrym rozeznaniu Waszej relacji – tego, dlaczego przyszło Wam się spotkać w takim, a nie innym momencie Waszego życia, kim dla siebie jesteście teraz i dokąd pójść razem możecie :)


Cz wrz 02, 2010 9:54
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz gru 24, 2009 21:23
Posty: 806
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
liam napisał(a):
Takie "na poranionego" to niezła metoda na podryw jest u młodych, w miarę inteligentnych chłopaków. Jedzie to zwykle na motorku, że wszystkie były dotąd dla niego takie niedobre, on biedny ma złamane serce, już żadnej nie zaufa... Zdziwiłabyś się, ile dziewczyn, a nawet dojrzałych kobiet się na to nabiera. :D Wy potraficie współczuć, wiele z was ma ambicje pokazać takiemu, że nie wszystkie kobiety są złe, itd. Jak zwąchał wiarę, to jeszcze po Bogu pojedzie dla pogłębienia: mechanizm ten sam.


A na mnie to nigdy nie działało. Tak na logikę - on taki cudowny, zranione a te złe 3 kobiety ohydne tak go bez powodu zdradzają, zostawiają i ranią. Mówiąc szczerze średnio chce mi się znosić czyjeś użalanie się nad sobą, nie prowadzące do niczego. Wydawało mi się, że przecież mnie jako człowieka, kobietę nie definiuję mężczyzna, moje życie ma wiele aspektów nie tylko jeden, więc w przypadku jakiegoś zawodu miłośnego, popłaczę kilka tygodni, pojem słodyczy, pooglądam trochę ckliwych filmów i żyję dalej... a picie 2 lata, w tym wieku, po jak mi się wydaje dość krótkotrwałym związku jest dziwne. No ale może ja nie umiem kochać naprawdę i z porywem.

_________________
Szukaj mnie
Bo sama nie wiem już
Bo nie wiem kiedy sama się odnajdę.


Cz wrz 02, 2010 19:14
Zobacz profil
Post 
A ja tak nigdy nie podrywałem. Ale miałem kumpli. Jeden tą metodą potrafił za dobrych lat z trzema na raz. I każdej się skarżył na pozostałe. I to nawet nie były jakieś szczególnie mało rozgarnięte dziewczyny. Ot, poczucie misji, żeby nawrócić grzesznika, serce i duszę uleczyć...


Cz wrz 02, 2010 19:35
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz gru 24, 2009 21:23
Posty: 806
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Tak i wszyscy zadowoleni;) a najbardziej poboczni obserwatorzy;p;p

_________________
Szukaj mnie
Bo sama nie wiem już
Bo nie wiem kiedy sama się odnajdę.


Cz wrz 02, 2010 20:27
Zobacz profil
Post 
Otóż nie. Gość chodził w glorii chwały, ale te dziewczyny biedne były. Dlatego jak widzę coś takiego, to zawsze mi się nóż w kieszeni sam otwiera. Bajer bajerem, ale powinny być jakieś granice... Nie każda panienka ma tak głowę na karku jak Ty. Te gotowe oddać serce biedaczkowi prędzej czy później wychodzą z tego naprawdę poranione.


Cz wrz 02, 2010 21:08
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz gru 24, 2009 21:23
Posty: 806
Post Re: wielowymiarowy sercowy problem
Masz rację, w gruncie rzeczy nawet inteligentna i racjonalną osobę można oszukać. Każdy ma jakieś słabe punkty, marzenia, zranienia. Wykorzystywanie tego jest nie w porządku.

_________________
Szukaj mnie
Bo sama nie wiem już
Bo nie wiem kiedy sama się odnajdę.


Cz wrz 02, 2010 21:28
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.   [ Posty: 25 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona

Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Designed by Vjacheslav Trushkin for Free Forums/DivisionCore.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL