
Re: Katastrofy naturalne.
AquilaSPQR napisał(a):
Ateiści jedynie zwracają uwagę na sytuacje, w których nieskończenie miłosierny Bóg skazuje tysiące, a nawet dziesiątki czy setki tysięcy ludzi na straszliwą śmierć (pomyśl o dzieciach tonących podczas tsunami albo przywalonych gruzem) którą sam zaplanował i albo przeprowadził, albo przyzwolił na jej zaistnienie. I to jest główny powód tego, że ateiści dziwią się temu, że ludzie wierzący akceptują to wszystko bez mrugnięcia okiem.
Po pierwsze - dlaczego "bez mrugnięcia okiem"? Nas przerażają takie katastrofy tak samo, jak was. Zresztą, jeśli jesteś jedną z osób, która uważa, że wymyśliliśmy sobie Boga po to, by pocieszyć się w cierpieniu, to wręcz można powiedzieć, że z twojej perspektywy przeżywamy takie nieszczęścia znacznie bardziej, niż wy - skoro wy nie potrzebujecie się po nich w ten sposób pocieszać. Po drugie - naprawdę zawsze dziwiło mnie, dlaczego ateistom jest tak ciężko zrozumieć jedną, prostą rzecz: ani dla Boga, ani dla wierzących śmierć nie jest tym, czym jest dla ateistów. W pewnym sensie dla ateistów śmierć jest najtragiczniejszym wydarzeniem dla człowieka, z dwóch powodów: po pierwsze, jest jedynym wydarzeniem, które wszystko kończy (nie ma po nim już nic), po drugie, jest w całości nieodwracalna (tzn. jej skutków nie da się niczym, choćby częściowo, zniwelować, w sensie: utrata ręki też jest nieodwracalna, ale jednak po niej się dalej żyje, można się wciąż z czegoś cieszyć, coś robić, odczuwać szczęście itp.). Nie muszę chyba jednak wyjaśniać, że z punktu widzenia wierzących jest zupełnie inaczej, nie mówiąc już o Bogu. A jednak przy okazji każdej katastrofy ateiści zupełnie o tym zapominają i traktują wierzących (i Boga) tak, jakby śmierć była dla nich tym samym - wszystko kończącym, nieodwracalnym, w związku z tym bezmiernie tragicznym wydarzeniem i "jak miłosierny Bóg może na coś takiego pozwalać".
Cytuj:
Nie mam pojęcia jak powyższą sytuację (gdyby faktycznie miała miejsce) można było sobie zignorować, a rodziców dalej uważać za "nieskończenie kochających swoje dzieci".
Bo nie rozumiesz, kim jest Bóg. Ani, kim jest człowiek (skoro uważasz, że o jakimś człowieku można powiedzieć, że "nieskończenie kocha" - najwyraźniej masz kompletnie to wszystko pomieszane w głowie). No i piszesz na koniec: "samolot spada, dzieci giną" - tak, jakby to wszystko kończyło. Dla ateisty tak, oczywiście, jest. Ale nie dla wierzących i nie dla Boga. Podobnie jest z tą "chwilą przerażenia": w twojej wypowiedzi ma ona tak tragiczny wymiar z tego właśnie względu, że miałoby to być OSTATNIE uczucie tych dzieci. Faktycznie, w ten sposób na to patrząc jest to tragiczne. Ale wierzący i Bóg mają zupełnie inną perspektywę! Dla nich to nie jest tak, że dzieci giną i koniec. Dla nich to nie jest tak, że te chwile przerażenia to jest ostatnia rzecz, jaką te dzieci poczują, właściwie wręcz przeciwnie: wszystko dopiero przed nimi. Wytłumacz mi, czy naprawdę nie jesteście w stanie tego zrozumieć? Czy tylko udajecie? Podkreślam, nie pytam się teraz o to, czy ty to akceptujesz ani jak to oceniasz (bo z pewnością będziesz wielce oburzony, moralnie wstrząśnięty i tak dalej, jak to macie w zwyczaju, jednocześnie, jak zawsze, oskarżając o to samo wierzących). Pytam się o ROZUMIENIE, a to nie jest to samo. Często mi się bowiem wydaje, że tak właśnie jest: wasze biadolenia to czysty performance, mający na celu granie na emocjach i uczuciach wierzących.