Re: Brak wsparcia rodziny w wyznawaniu wiary
Gdy jeszcze jako nastolatek chciałem iść do wspólnoty, to też były wątpliwości rodziców. Zapewne były spowodowane jakimiś złymi skojarzeniami (z sektami) i obrazem takich wspólnot w mediach/społeczeństwie. Ale wszystko dobrze się skończyło - poszedłem i od tej wspólnoty wtedy zaczęła się moja przygoda z wiarą na poważnie. Myślę, że z rodzicami w takich sprawach (jak wspólnota) trzeba delikatnie - zapewnienia, może zaproponować, że na próbę się pójdzie, powiedzieć, że w razie czego można porozmawiać z księdzem opiekującym się taką wspólnotą.
Myślę, że często w kwestii duchowości (i nie tylko) sprzeciw rodziców może być spowodowany troską połączoną z lękiem przed nieznanym (lub nieprzewidywalnym). Wierzą na swój sposób w Boga ale gdy zauważają dużą intensywność działania w kwestii wiary, coś nowego, to nie wiedzą co z tym zrobić. Chcieliby panować nad jego dobrym rozwojem, kontrolować go, aby pokierować w odpowiednim kierunku. Tymczasem nawrócenie, wiara to są siły, które są po części nieprzewidywalne, nad którymi nie da się w innym człowieku prosto zapanować. A łatwiej wychowywać dziecko, gdy się panuje i kontroluje nad zmianami w nim zachodzącymi. Nie zawsze jednak się da i się powinno.
Oczywiście nie chcę tutaj uogólniać na wszystkich rodziców, to tylko taka myśl. Ale to dotyczy nie tylko relacji rodzic - dziecko. Czytałem ostatnio wynik badań religijności w Polsce. Był w nich punkt dotyczący skłonności do przemyśleń spraw wiary, zastanawiania się nad nimi. Zaskakujące było to, że naprawdę mało osób jest skłonnych do takich przemyśleń (nawet wśród deklarujących się jako osoby wierzące). Jak więc takie osoby mają wiedzieć jak reagować coś, czego nie znają?
Co do relacji z rodzicami, gdy ma się 20 lat i więcej. Wtedy już powinny one dążyć (jeśli jeszcze takie nie są) do relacji partnerskich, równorzędnych i odchodzić od typowych "rodzic-małe dziecko". Relacje równorzędne to takie, w którym m.in. ma się takie same prawo powiedzieć co się uważa lub wymagać czegoś od drugiego człowieka (czegoś, do czego ma się prawo). Oczywiście to nie jest prosta sprawa. Wydaje mi się, że najczęściej to właśnie rozmowa, bardziej niż znoszenie obecnego stanu rzeczy, wymaga wytrwałości i odwagi (a także delikatności, empatii i zrozumienia) a to znoszenie, choć niewygodne i raniące, pozwala nam nie podejmować dużych kroków, przed którymi czujemy strach. Naturalnie nie mówię o sytuacji, w której już się robiło taki krok.
Można w takim przypadku zrobić eksperyment myślowy - zadać sobie pytanie "co powinienem zrobić w takim przypadku?" i wtedy wybrać to co jest bardziej racjonalne (a nie łatwiejsze). Tym pytaniem byłoby: "co powinienem zrobić w przypadku, gdy rodzic pyta o coś, co jest zbyt osobiste lub raniące? Porozmawiać na ten temat czy zignorować i przetrzymać taką sytuację?". Zapewne rozum podpowie, że ta pierwsza opcja jest lepsza, mimo że trudniejsza i prowadząca do czegoś, co może być konfrontacją, co jest dla nas emocjonalnie niewygodne. Wtedy pozostaje przeprowadzić delikatną rozmowę (w której nie będzie oskarżeń ani obwiniania, ale mówienie o swoich uczuciach - np. "czuję się zraniony, źle, gdy o to pytasz") lub spróbować przynajmniej po prostu powiedzieć - "mamo, czy moglibyśmy na ten temat nie rozmawiać już więcej?" / "mamo, czy mogłabyś nie pytać o tak osobiste, intymne sprawy?". Jeśli następnym razem mimo to zacznie się temat, to tylko powiedzieć "mamo, rozmawialiśmy ostatnio o tym". A jeśli nie stać nas na to, to zastosować metodę "zdartej płyty" - pytać łagodnie, ale konsekwentnie i do skutku aż do znudzenia: "Dlaczego o to pytasz?", "Do czego zmierzasz?".
Tak jak pisałem - ta druga część dotyczy osób, które są dorosłe, a mimo to traktowane jak niedorosłe. W przypadku bardzo młodych osób to tak nie działa. I doskonale zdaję sobie sprawę z własnego doświadczenia, że łatwo jest tak pisać, a trudno zrobić. Ale myślę, że warto spróbować i uczyć się wyznaczać granice. Sam się tego uczę, a mam już prawie 26 lat i podwójny zestaw rodziców do "rozpracowania"
(rodzice + teściowie).